Skocz do zawartości

A- A A+
A A A A
Zdjęcie

Mój Krzysiek. Opowieść o przyjaźni.


  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
26 odpowiedzi w tym temacie

#1 ewita

ewita

    Gawędziarz

  • R.I.P.
  • PipPipPipPipPipPipPip
  • 1156 postów

Napisano 27 grudzień 2005 - 12:08

I.
Jak zwykle o tej porze tramwaj był zatłoczony. Majowe słońce przygrzewało przez brudne szyby całkiem mocno i moja biała, szkolna bluzka nieprzyjemnie lepiła się do pleców, kiedy stałam na przednim pomoście, wtłoczona na siłę pomiędzy dwóch młodych, dyskutujących o czymś chłopaków, starszego pana, rozpychającego się łokciami z pełnym przekonaniem, że jemu należy się więcej przestrzeni i starszawą paniusię z pretensjami. Pretensje objawiały się przekrzywionym zawadiacko na głowie kapelusikiem z piórkiem oraz długą parasolką z zaokrągloną rączką i ostrym, metalowym czubkiem, którą damulka ściskała kurczowo w dłoni, obciągniętej czarną, koronkową rękawiczką. Dość szybko jednak zorientowałam się, że sposób wysławiania się owej nobliwej z wyglądu pani nie odpowiada absolutnie jej ubiorowi. Tramwaj był stary, szyny pamiętały lepsze czasy, więc każde hamowanie i ruszanie powodowały, że ciasno zbity, nie trzymający się niczego tłum, falował, niczym wzburzone morze, przyciskając do ścian nieszczęśników, którym akurat tam wypadło miejsce. I za każdym razem z ust stojącej za mną paniusi wypływał potok przekleństw, jakiego nie powstydziłaby się dobrze wykwalifikowana w swoim fachu… no, powiedzmy… praczka, zaś parasolka gniotła mnie boleśnie w okolicach czwartego żebra.

Miałam szesnaście lat. Byłam nieśmiała, rozkochana w poezji i pięknej polszczyźnie. Wracałam zresztą z kolejnego etapu konkursu poetyckiego, ściskając pod pachą najświętsze trofeum: „Dzieła zebrane” Gałczyńskiego. Zwykła i powszechna „cholera jasna” wywoływała wtedy na mojej twarzy rumieńce, a co dopiero mówić o skomplikowanych i wielopiętrowych wiązankach, wykrzykiwanych prosto do mojego ucha… Cierpiałam męki, a nie potrafiłam sobie poradzić. W którymś momencie tramwaj szarpnął mocniej, parasolka bardziej dotkliwie wbiła mi się w plecy, a z ust paniusi popłynęły słowa tak wulgarne, że w tramwaju zaległa cisza. W tym momencie poczułam na ramieniu uspokajające dotknięcie ręki, a jeden z dwóch, wspomnianych wcześniej chłopaków, czystym i wyraźnym głosem wyrecytował:
„…Po cholerę toto żyje?
Trudno powiedzieć, czy ma szyję,
a bez szyi komu się przyda?
Pachnie toto, jak dno beczki!
Jakieś nóżki, jakieś kropeczki – ohyda!”
Gromki śmiech, jaki przetoczył się przez wagon spowodował, że tamta pani wysiadła obrażona na najbliższym przystanku. Odwróciłam głowę w kierunku chłopaka, żeby mu podziękować. Mrugnął do mnie okiem porozumiewawczo, a potem szepnął prosto do ucha: „Widzisz? To jest siła poezji! Najgorsze chamstwo chyli przed nią czoła!”

Tak poznałam Krzyśka.


cdn. - wkrótce

Added after 13 hours 2 minutes:

II.
Dzisiaj, patrząc z perspektywy wielu lat, stwierdzam, że moja znajomość z Krzyśkiem zasługuje, jak rzadko, na miano prawdziwej przyjaźni. Przyjaźni szczerej, bezwarunkowej i … trochę nietypowej. Tak jak nietypowy był Krzysiek.

Starszy ode mnie o cztery lata, kiedy się poznaliśmy miał już za sobą przeżycia, które spowodowały, że jego osobowość i charakter ukształtowały się w pełni. Wyraźnie odbiegał od obowiązującego wtedy wzorca młodzieżowego idola. Nie nosił długich włosów a`la Beatles, ani „lewisów” z fruwającymi wokół kostek szerokimi nogawkami. Nie palił papierosów, nie lubił wódki, za to chętnie pijał do kolacji kieliszek czerwonego, wytrawnego wina. Był jakby nie z tego świata. Posługiwał się piękną, literacką polszczyzną, bez wstawek – tak typowych dla młodego pokolenia – typu: „jak rany, to bomba, ale jajo”… Znał natomiast, rozumiał i kochał poezję. Szczególnie polską. Zawsze potrafił dobrać jakiś – odpowiedni do sytuacji – cytat, który doskonale podsumowywał rzeczywistość. Dla mnie stał się bardzo szybko ostoją, najwyższym autorytetem i powiernikiem nieopierzonych, zwariowanych, szesnastoletnich myśli i nierealnych planów.

W domu nikt się mną nie przejmował. Byłam najmłodsza z trzech córek, donaszałam po nich ubrania, bo pieniędzy zawsze jakoś dla mnie nie starczało… Obie starsze siostry były ładne, zgrabne i mądre. Ja nie… No, co do inteligencji – przyznawali mi ją nawet najwięksi wrogowie (dodając jednak, że pewnie jej nie będę umiała wykorzystać), ale uroda? Bardzo gęste włosy o nieokreślonym, brązowo – płowym kolorze, zawsze zaplecione w ciężki warkocz, który na ogół przerzucałam przez ramię, bo inaczej ciągnął głowę do tyłu… Z atutów mogę wymienić jeszcze duże, niebieskie oczy, okolone gęstymi, długimi rzęsami – niestety, dość jasnymi, więc nieefektownymi… A poza tym – nic ciekawego. Obie siostry chętnie wykorzystywały skierowaną na mnie niechęć mamy. Utwierdzały mnie (pewnie nawet nieświadomie) w przekonaniu, że jestem brzydka i niezgrabna, wpędzając w coraz większe kompleksy. Z ochotą zwalały swoje codzienne obowiązki na kogoś, kto przecież i tak nie ma nic lepszego do roboty. Uciekałam z domu, gdzie mogłam. Głównie do szkoły, w której koledzy widzieli właśnie mnie – a nie kopię moich bardziej udanych siostrzyczek, w której święciłam swoje małe triumfy (byłam najlepszą humanistka w liceum i zgarniałam wszystkie możliwe nagrody na konkursach literackich, czy poetyckich), w której miałam paczkę zaprzysiężonych kumpli i w której kochałam się o tyle beznadziejnie, co nieszczęśliwie w Januszu. Janusz był… p i ę k n y!!! Wysoki (187 cm), ognisty brunet. Obiektywnie rzecz biorąc: dupek, zadufany w sobie, zarozumiały i rozpuszczony przez dziewczyny. Jednak mój ideał niedościgły, bo gdzież taki cud miałby spojrzeć n a m n i e??? A poza szkołą znajdowałam azyl u Baśki. Nazywałam ją przyjaciółką. Wierzyłam w to zresztą święcie! Czas pokazał, że to były tylko złudzenia, ale wtedy zawsze mogłam liczyć, że u niej w domu przyjmą mnie z otwartymi ramionami, a mama podetknie nam coś smacznego…

Wtedy pojawił się Krzyś. Krzyś, który był niezależny finansowo i miał swoje własne mieszkanie!


cdn...

Added after 1 hours 38 minutes:

III.

Krzysztof Piotr Barnicki. Urodzony 18 czerwca 1948 roku w Gdańsku, zamieszkały w Łodzi, ul. 1 Maja 37, mieszkania 7…
Byłam dumna. Dumna i bardzo przejęta, kiedy na pytanie o adres, Krzysiek wyjął dowód osobisty i podał mi go niedbałym ruchem. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że tylko nielicznym osobom dane było oglądać ten dokument. Nie byłam w stanie docenić tego gestu w pełni. A przecież byłam dumna.
Z początku spotykaliśmy się w parku. Mieszkałam na przepięknym osiedlu, budowanym w latach 1933 – 36 dla wyższej kadry oficerskiej i urzędniczej. Mój ojciec – przedwojenny oficer – po powrocie z oflagu wrócił właśnie tu, do swojego przedwojennego mieszkania, które ciotka zajęła dla niego tuż po wyjściu wojsk niemieckich. Wzdłuż solidnych, budowanych z cegły i biało tynkowanych bloków ciągnął się największy w Łodzi i jeden z większych w Europie park „Zdrowie”. Przepiękny, starannie utrzymany starodrzew, stanowiący resztki dawnej puszczy łódzkiej, wysadzane lipami alejki, cisza… Kilometry zieleni, azyl dla zmęczonych pracą łodzian i raj dla młodzieży. Nigdy się nie umawialiśmy, ale zawsze jakoś wpadałam na Krzyśka. Dopiero później dowiedziałam się, że regularnie odwiedzał babcię. Babcia mieszkała „na domkach”. Tym mianem określaliśmy skupisko malutkich, przedwojennych bieda-domków, skupionych przy kilku śmiesznie nazywających się, piaszczystych uliczkach: Jarzynowa, Jęczmienna, Mania… Domeczek babci Krzyśka znajdował się tuż za parkiem. Nie miał kanalizacji, wodę nosiło się od hydrantu, trzeba było też regularnie rąbać drewno do kuchni. Krzysiek robił to prawie codziennie. Szybko zorientowałam się w jego planie dnia i nie trzeba było żadnego umawiania się, żebyśmy mogli się spotykać. Pomagałam mu we wszystkich obowiązkach, a potem wracaliśmy przez park i to był czas przeznaczony na nasze rozmowy, dyskusje, wzajemne poznawanie się. Wtedy już nie wyobrażałam sobie dnia bez niego. Moje życie biegło jakby dwoma niezależnymi nurtami: jeden to dom, szkoła, koledzy i Baśka, drugi – trzymany w tajemnicy i tylko mój – to Krzysiek. Nie umawialiśmy się nigdy, ale oboje zgodnie tworzyliśmy swój własny świat, do którego nie miała wstępu codzienność. On wiedział wszystko o moim życiu, ja bardzo wiele o jego – ale żadne z nas nie dążyło, żeby te światy połączyć ze sobą, żeby je stopić w jedno. Znałam, oczywiście, jego dziewczynę – Ankę. To było nieuniknione od czasu, kiedy dostałam klucze do mieszkania Krzyśka, z przykazaniem, żebym przychodziła zawsze, kiedy mi źle – nieważne o jakiej porze…

cdn...
  • 0
Myślę, więc jestem... (Kartezjusz)

#2 Daga

Daga

    Gawędziarz

  • Użytkownik
  • PipPipPipPipPipPipPip
  • 837 postów

Napisano 27 grudzień 2005 - 15:32

Ewito, nic nie piszę, bo coś w środku nakazuje milczeć... Ale chciałam Ci tylko dać znać, że jestem i czytam. I czekam na więcej... (cmok)
  • 0
Daga

#3 ewita

ewita

    Gawędziarz

  • R.I.P.
  • PipPipPipPipPipPipPip
  • 1156 postów

Napisano 28 grudzień 2005 - 08:11

Dzięki, Daguś! Wklejam więc kolejny fragment :lol:

IV.
Pod oknem, odwrócony tyłem do pokoju, zasłaniający wysokim oparciem kogoś, kto na nim siedział – stał fotel. Cudowny mebel, o niezwykłych właściwościach. Kiedyś musiał stanowić dumę bogatego właściciela. Pokryty czarną skórą, z zagłówkiem, podnóżkiem i podłokietnikami, do których sprytnie przymocowano blacik na drinka – zachęcał do wypoczynku. Za moich czasów dziury w przetartym siedzeniu przykryto pospolitym, kraciastym kocem, a zmęczone sprężyny protestowały głośno przeciw najdelikatniejszej próbie zmiany miejsca. Tam jednak najlepiej leczyło się rany, zadane przez życie, tam znajdowało się spokój i poczucie bezpieczeństwa.
Całe mieszkanko Krzyśka składało się z pokoju, kuchenki, mikroskopijnej łazienki i korytarzyka, na tyle wąskiego, że dwie osoby obok siebie czyniły już tłok. Odziedziczył je po zmarłym ojcu. Po ojcu też miał rentę, która pozwalała mu skromnie, ale spokojnie funkcjonować na studiach. Nigdy do końca nie poznałam okoliczności tego wypadku. Wiem, że ojciec zginął w trakcie gwałtownej sprzeczki w zakładzie pracy, że działo się to w obecności piętnastoletniego wtedy Krzyśka, który – schowany za filarem - był jedynym świadkiem, mogącym wskazać ewentualnego sprawcę tragedii. Nie wskazał go nigdy. Byłam chyba jedyną osobą, która wiedziała, że wypadek poprzedziła kłótnia z człowiekiem, który w pół roku później został… ojczymem Krzysztofa. Bardzo kochał jego matkę, a ona jego. Krzysiek doszedł do wniosku, że ujawniając prawdę – zniszczyłby ten związek. Milczał. Stwierdzono wypadek przy pracy bez niczyjej winy. Ale mieszkać z potencjalnym zabójcą ojca jednak nie potrafił. Wyjechał do Łodzi, do babci ze strony taty. Kiedy osiągnął pełnoletniość – zajął kawalerskie mieszkanie ojca. Twierdził, że ten jeden wieczór wymusił na nim zostanie mężczyzną i wyleczył go z egoizmu, poczucia krzywdy i małostkowości. Coś chyba w tym było. Krzysztof często zaskakiwał mnie dojrzałością sądów, takim wewnętrznym wyważeniem – niespotykanym raczej u ludzi w jego wieku. Pewnie dlatego jego osąd ludzi i sytuacji był dla mnie niepodważalny.

W tym jego mieszkanku spędzałam już wtedy sporo czasu. Kiedy dokuczyło mi codzienne życie, spotkała przykrość, poniosłam jakąś klęskę – wtulałam się w fotel i spoglądałam przez firankę na okna przeciwległej kamienicy. Najczęściej byłam sama, jako że zajęcia na politechnice, gdzie uczył się Krzyś, trwały do wieczora. Taka godzina, spędzona w poczuciu absolutnego bezpieczeństwa, pozwalała mi jednak nabrać dystansu do wydarzeń, wyciszyć się i uspokoić. Zawsze zostawiałam wtedy jakiś znak swojej bytności: a to kwiatki, zerwane po drodze i ustawione na środku zawalonego podręcznikami i wykresami biurka, a to kanapki, przygotowane pieczołowicie i schowane do lodówki, albo śmieszny rysunek, ilustrujący aktualne wydarzenia… Najcudowniej było jednak, kiedy Krzysiek wracał wcześniej. Siadał wtedy na poręczy fotela, obejmował moje plecy i wysłuchiwał uważnie nawet, jeśli chodziło o bzdurę, a on był zmęczony. I zawsze potrafił znaleźć odpowiedź na dręczące mnie wątpliwości, tłumaczył jak małemu dziecku zawiłości ludzkich zachowań, pocieszał… To były najpiękniejsze chwile! Opowiadał mi o sobie, zwierzał z marzeń i problemów. Czułam się najważniejsza na świecie! Nie zastanawiałam się wtedy, co nas łączy. Byliśmy sobie bardzo bliscy, potrzebni. Jedno jest pewne: nie istniała miedzy nami seksualność. Nawet mi do głowy nie przyszło, że mogłabym pragnąć Krzyśka, jak mężczyznę. On zresztą miał Anię.

Anka to był osobny rozdział tej historii. Nie lubiłam jej, ona mnie wręcz nie cierpiała. Nie lubiłam jej, bo widziałam, że jest zawistna, interesowna i nieszczera. To była piękna dziewczyna! Miała twarz o regularnych rysach, wielkie, czarne, „aksamitne” oczy w oprawie najdłuższych rzęs, jakie dane mi było kiedykolwiek oglądać i naturalnie czerwone, kształtne usta. Lekko kręcone, ciemne włosy opadały na ramiona z wystudiowanym wdziękiem. No i ta figura! Tak. Anka była naprawdę efektowna i doskonale o tym wiedziała. Przyzwyczajona do hołdów, domagała się ciągłego zainteresowania ze strony wszystkich aktualnie obecnych mężczyzn.
Dlaczego taka dziewczyna postanowiła zdobyć właśnie Krzyśka? Mogę się jedynie domyślać. Krzysztof nie był wybitnie przystojny. Wysoki, mocno zbudowany, wysportowany i przyzwyczajony do fizycznej pracy – tak! Ale twarz miał bardzo przeciętną, żeby nie powiedzieć nieciekawą. Tylko oczy były piękne. Szare, uważne i pełne ciepła, zawsze patrzyły wprost na rozmówcę, jakby w danej chwili nie liczył się dla niego nikt inny. Krzysiek jednak był wybitną osobowością. Nie musiał dużo mówić, żeby zwrócić na siebie uwagę. Sprawiał wrażenie starszego, dojrzalszego od rówieśników i w jego obecności inni – obiektywnie ładniejsi chłopcy – wydawali się mało ciekawi. To chyba zadecydowało o zainteresowaniu Anki. Postanowiła go zdobyć i zdobyła. Każdą dziewczynę traktowała jak potencjalną rywalkę, była więc wściekła na nasze wzajemne relacje z Krzyśkiem. Miałam klucze do jego mieszkania, a ona nie, wiedziałam o nim znacznie więcej, bo Anka nigdy nie potrafiła słuchać, nudziło ją to. Ale pretensje miała. Z początku brałam jej zaborczość za głębokie uczucie. Kiedyś jednak, przypadkiem zobaczyłam ją z innym chłopakiem w parku. Nie krępowali się specjalnie… Przeżyłam szok. Anka zauważyła mnie także i podeszła. Dowiedziałam się wtedy, że jestem dziecko i nie znam się na dorosłych sprawach. Krzysiek to jest zupełnie inna bajka, niż różni faceci do uprawiania seksu. Zresztą – mam się nie wtrącać, a i lepiej, żebym nic mu nie mówiła, bo i tak mi nie uwierzy. Przecież nie udowodnię! Od tej chwili obie schodziłyśmy sobie z drogi…

Added after 15 hours 16 minutes:

V.

Telefon zadzwonił w umówiony sposób. Nakładałam właśnie ziemniaki na talerze, kiedy rozległ się jeden krótki sygnał. Potem drugi. To już nie przypadek… Ojciec wstał z krzesła, ale telefon przestał dzwonić, więc zaczął siadać, a wtedy odezwał się jeszcze jeden krotki dzwonek. Krzysiek! Nie słuchałam narzekania taty, że ktoś się bawi naszym kosztem. Wiedziałam, że to alarm! Od prawie roku, kiedy w mieszkaniu Krzysia założono telefon, mieliśmy dopracowany system sygnałów – dla nas tak czytelnych, jak rozmowa. Dwa krótkie, jeden długi – odbierz, chcę pogadać; krótki, długi, krótki – spotkajmy się. Trzy krótkie to było wołanie o pomoc… Coś się stało.

Miałam już prawie osiemnaście lat, przygotowywałam się do matury. Ale swoją znajomość z Krzysztofem ukrywałam przed znajomymi i rodziną nadal. Nie było ku temu żadnych przesłanek. Miałam przecież wielu kolegów, który swobodnie bywali u mnie w domu, akceptowani przez rodziców i siostry. Ale Krzyś miał być tylko mój. Jego obecność, jego dom – to był mój własny, osobisty azyl! Nie chciałam niszczyć poczucia bezpieczeństwa, a może bałam się uroku swoich sióstr? Moja nowa pewność siebie, zdobyta dzięki naszej przyjaźni była jeszcze bardzo krucha. Krzysiek śmiał się, że zachowuję się zaborczo, ale chyba go to bawiło, bo włączył się do opracowania systemu sygnałów. Widywaliśmy się już rzadziej. On pracował bardzo ciężko na politechnice, ja miałam więcej zajęć w szkole i obowiązków w domu. Dzwoniłam do niego, kiedy nikogo obok nie było, on dzwonił do mnie. Klucze miałam nadal i odwiedzałam ten mój azyl tak często, jak się dało… Najczęściej jednak Krzyśka wtedy nie było. Pojawiła się możliwość przeniesienia na Politechnikę Szczecińską, na wymarzony przez niego kierunek budowy okrętów. Trzeba było jednak zdać eksternistycznie kilka ciężkich egzaminów, więc razem z Jaśkiem, który też się tam wybierał – pracowali dniami i nocami. Trzymałam kciuki, żeby im się udało, chociaż wyjazd oznaczał dla mnie koniec świata. Wiedziałam jednak od zawsze, że byłoby to spełnienie największego marzenia Krzysia. A tu jeszcze istniała możliwość „przeskoczenia” na równoległy rok…

Chyba jeszcze nigdy nie czekałam tak niecierpliwie na koniec obiadu. W myślach poganiałam wszystkich domowników: „prędzej, no prędzej! Co się tak grzebiecie?”. Pozbierałam naczynia, w ekspresowym tempie pozmywałam, wzbudzając niekłamaną radość Jolki, na którą właśnie przypadała kolej sprzątania. Nie miałam czasu na kłótnie i udowadniania, czyj to obowiązek! Rzuciłam w przelocie, że jadę do biblioteki, żeby zebrać materiały do referatu i już zbiegałam po schodach. Był luty. Mróz trzymał mocno i zima nie zamierzała ustąpić. Sesja na politechnice już się skończyła. Krzysiek zdał wszystkie egzaminy bardzo dobrze! W najbliższą sobotę mieliśmy świętować jego zwycięstwo. A tu ten alarm… Modliłam się do motorniczego, bo tramwaj wlókł się niemiłosiernie, od przystanku biegłam, zachłystując się mroźnym powietrzem… Prędzej, prędzej! Brama, schody… No już, wreszcie! Nie naciskałam dzwonka. Szybciej mi było przekręcić klucz, bo kiedy Krzyś był w domu, drzwi zamykał tylko na jeden zamek. Wpadłam do pokoju, jak burza – w kurtce, czapce, szaliku… Krzysiek na wpół leżał w fotelu. Ubrany, rozgorączkowany, nieprzytomny. Cały czas trzymał w ręku słuchawkę telefonu. Nie widział mnie. Nie reagował na wołanie…
  • 0
Myślę, więc jestem... (Kartezjusz)

#4 Mała

Mała

    Gawędziarz

  • Przyjaciele
  • PipPipPipPipPipPipPip
  • 961 postów

Napisano 28 grudzień 2005 - 09:11

Ewitko podobnie jak Daga czekam na nstępne...
  • 0
Każda chwila, która mogłaby być wykorzystana lepiej, jest stracona.

#5 lucyna

lucyna

    Sufler

  • Użytkownik
  • PipPipPipPipPipPip
  • 309 postów

Napisano 28 grudzień 2005 - 10:35

Ewuniu ja też tak jak dziewczyny czekam na dalszy ciąg. (cmok)
  • 0
Nawet siwa może być szczęśliwa:)

#6 Madzia

Madzia

    Sufler

  • Użytkownik
  • PipPipPipPipPipPip
  • 345 postów

Napisano 28 grudzień 2005 - 10:49

Ja również czekam na więcej.
  • 0

#7 ewita

ewita

    Gawędziarz

  • R.I.P.
  • PipPipPipPipPipPipPip
  • 1156 postów

Napisano 28 grudzień 2005 - 11:51

VI.

Nigdy nie lubiłam szpitali. Specyficzny zapach środków dezynfekujących, choroby i cierpienia zawsze mnie przygnębiał. Od czasu zaś, kiedy – jako czternastolatka – przeżyłam czyszczenie jamy brzusznej po rozlaniu wyrostka, wręcz nienawidziłam szpitali!
Teraz stałam bezradnie na korytarzu i przez otwarte drzwi przyglądałam się nerwowej krzątaninie lekarza i dwóch pielęgniarek. Sala intensywnej terapii – „wstęp surowo wzbroniony”… Patrzałam na żółto-pergaminową twarz Krzyśka, ledwo widoczną spod maski tlenowej, na przewody od kroplówek, aparatury sprawdzającej pracę serca i… bałam się. Tak bardzo się bałam! Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę z tego, jak bliski i ważny stał się dla mnie ten człowiek. Był najlepszym, wyrozumiałym i wszystko rozumiejącym bratem. Gdzie tam! Dużo więcej niż bratem! Był powiernikiem, spowiednikiem, nauczycielem, kumplem, serdecznym oparciem… Po prostu – przyjacielem. I nie miał nikogo poza mną… Babcia nie żyła już od półtora roku. Anka znalazła sobie inną ofiarę, kiedy intensywna nauka ograniczyła czas Krzyśka i już nie bywał z nią tak często na imprezach w klubach studenckich. Zerwała z nim z dużym hukiem i w bardzo brzydkim stylu dwa tygodnie wcześniej. W mojej obecności zresztą, z bardzo zjadliwym komentarzem… Zostałam ja i Jaśko – jego serdeczny kumpel ze studiów. Ale Jaśko mieszkał poza Łodzią i właśnie wykorzystywał przerwę semestralną na odpoczynek „na łonie stęsknionej rodziny”. Z matką Krzysiek utrzymywał co prawda stały kontakt telefoniczny, ale mieszkała przecież na Pomorzu. Poza tym byłam pewna, że nie chciałby jej obecności obok siebie. Wezwał mnie, właśnie mnie! Teraz więc ja musiałam sprostać zadaniu. Lekarz wyszedł na korytarz. Podbiegłam do niego. Najpierw zapytał, czy jestem kimś z rodziny. No pewnie! Przytomnie wytłumaczyłam, że jestem siostrą przyrodnią chorego, że żadnej innej rodziny tu w Łodzi nie ma, że mama jest chora na serce, więc nie mogę jej denerwować… Chyba się trochę plątałam, bo lekarz patrzył na mnie podejrzliwie. W końcu zdecydował się przyjąć moją wersję. Przerażona wysłuchałam diagnozy. Krzysiek ma obustronne zapalenie płuc z podejrzeniem wysięku. Organizm wyniszczony, przemęczony – nie ma sił walczyć. Stan jest poważny. Wszystko zależy, jak zareaguje na jakiś nowy antybiotyk o szerokim spectrum działania. Jest wieczór, nie mam tu co sterczeć, bo i tak mnie nie wpuszczą do niego, a zresztą pielęgniarka będzie siedzieć przy łóżku całą noc. Jeszcze tylko udało mi się wyprosić stałą przepustkę, która pozwalała na odwiedziny niezależnie od wyznaczonych godzin…

Przez całą drogę do domu myślałam bardzo intensywnie. Mamie było dokładnie wszystko jedno, co się ze mną dzieje. Ojciec natomiast miał do mnie pełne zaufanie. Jak dotąd nigdy go nie zawiodłam, nie było potrzeby. Nie lubiłam kłamać. Bałam się, że w którymś momencie pogubię się w tych kłamstwach. Szczerość była niejako przypisana do mnie i wszyscy w domu o tym wiedzieli. Teraz jednak sytuacja wymagała ode mnie czegoś innego. Wymyśliłam wiarygodną powiastkę o tym, jak to w bibliotece spotkałam koleżankę, która zaprosiła mnie na tydzień w góry, do swojej rodziny. Był piątek, od poniedziałku zaczynały się ferie. Doskonale wiedziałam, że argument typu: żadnych pieniędzy nie potrzebuję, jadę z nimi i będę na ich utrzymaniu, bez żadnych kosztów – moją mamę przekona natychmiast i w pełni. Tata będzie miał wątpliwości, ale przecież go przekonam. A ja zyskam czas, żeby być przy Krzyśku wtedy, kiedy mnie najbardziej potrzebuje. Wyjazd obmyśliłam następnego dnia, wcześnie rano. Z automatu zadzwoniłam do Baśki. Nie tłumaczyłam dużo, bo po co. Kazałam jej liczyć się z telefonem ojca, powiedziałam co ma mówić. Baśka rzeczywiście wyjeżdżała w góry, do kuzynów – miałam więc pewność, że nikt z rodziny na nią przypadkiem nie wpadnie. Udało się. Rano tata jeszcze wsunął mi w tajemnicy przed mamą parę złotych ze swoich uciułanych zaskórniaków, żebym miała na drobne wydatki. Spakowałam walizkę, pożegnałam się i… miałam tydzień wolnego!
  • 0
Myślę, więc jestem... (Kartezjusz)

#8 Gość_Majonez_lodz_*

Gość_Majonez_lodz_*
  • Gość

Napisano 28 grudzień 2005 - 16:39

Ja tez poproszę o więcej...
  • 0

#9 beata35

beata35

    Statysta

  • Użytkownik
  • PipPip
  • 9 postów

Napisano 28 grudzień 2005 - 19:38

strasznie jestem ciekawa co bedzie dalej :) czekam z niecierpliwością Evito
  • 0

#10 ewita

ewita

    Gawędziarz

  • R.I.P.
  • PipPipPipPipPipPipPip
  • 1156 postów

Napisano 29 grudzień 2005 - 18:48

VII.

Był lipiec. Leniwy i pachnący kwitnącymi kwiatami lip. Siedziałam w ukochanym fotelu i czekałam na Krzyśka, który załatwiał jakieś urzędowe sprawy, związane ze zdaniem mieszkania. Patrzyłam bezmyślnie na rozwiewaną lekkim wiatrem firankę w szeroko otwartym oknie. Jutro Krzyś miał wyjechać. Na zawsze… Ta świadomość była ważniejsza dla mnie niż fakt, że dostałam się na studia!
Tego dnia rano zobaczyłam swoje nazwisko na liście osób przyjętych na filologię polską. Przypadało jedno miejsce na osiem osób, więc na ten widok prawie że skrzydła wyrosły mi u ramion! Dostałam się! Bez żadnych znajomości, bez punktów za pochodzenie… Inteligenci nie byli najbardziej pożądanym narybkiem na wyższe uczelnie. Co innego, gdyby mój tata był małorolnym chłopem, albo co najmniej robotnikiem, ale przedwojenny oficer z wyższym wykształceniem? A toż to prawie że sanacja! Do domu wpadłam autentycznie szczęśliwa. Rodzice siedzieli przy stole. Ojciec podniósł wzrok znad czytanej gazety, matka dalej robiła bluzkę na szydełku. Na serdeczne pytanie taty: „no i jak tam?” – wykrzyczałam swoją radość i wtedy matka spojrzała na mnie z niechęcią. „No i po co kłamiesz? Przecież to i tak się wyda!” Jak z przekłutego balonika powietrze, tak ze mnie wyciekała cała radość, satysfakcja, szczęście. Poczułam się strasznie… Jakby mnie spoliczkowała. Łzy zakręciły się w oczach. Ojciec zerwał się od stołu i poczułam siłę jego serdecznego uścisku, który gratulował, uciszał, przepraszał… Ale ja już nie mogłam się cieszyć. W tym momencie zadzwonił telefon. Odebrała mama. To ciocia – siostra taty – nie wytrzymała napięcia i pojechała do dziekanatu osobiście sprawdzić listy. Dzwoniła z gratulacjami… Mama wzruszyła ramionami i poszła do kuchni. Przeżywała szok. Obie moje piękne i mądre siostry nie dostały się na studia. Konkurencja była olbrzymia i zabrakło im trochę szczęścia. Matka nie mogła przeboleć, że właśnie ja jestem studentką. Ja – ten nieudacznik! Nie stać jej było nawet na złożenie mi gratulacji. To bolało, bardzo. Pod pierwszym pretekstem wyrwałam się z domu. Oczywiście – uciekłam do mojego azylu, do Krzysia.
Ostatnie miesiące zbliżyły nas do siebie jeszcze bardziej. Choroba, konieczność opieki, potem rekonwalescencja. Krzysiek był trudnym pacjentem. Bardzo szybko wracał do siebie, budząc wręcz zdumienie lekarzy. „Ot, co to znaczy młody organizm” – mówili. Buntował się przeciw konieczności leczenia, uważania na siebie. Chciał wrócić na uczelnię jak najszybciej. Czasem sprawiał wrażenie niesfornego dziecka, za które trzeba myśleć, przewidywać i chronić przed niebezpieczeństwami, z jakich sobie nie zdaje sprawy. Po raz pierwszy to nie on opiekował się mną, a ja nim. Po raz pierwszy musiałam zadbać o jego wszystkie potrzeby, pomyśleć o zakupach, gotowaniu, praniu bielizny… No i znaleźć argumenty, które przekonałyby go o konieczności siedzenia w domu, odpoczynku i dostarczaniu organizmowi koniecznych witamin. A to wszystko robiłam w tak zwanym „międzyczasie”. Często wyrywałam z planu dnia tylko godzinę, żeby do niego wpaść, sprzątnąć, nakarmić i – pogadać. Jakoś tak samoistnie znikły wtedy między nami wszystkie bariery. Rozmawialiśmy o wszystkim. O moich dziewczęcych marzeniach i troskach, o jego wymaganiach, dotyczących przyszłej partnerki życiowej, o seksie i niebezpieczeństwach, na jakie mogę być narażona, o naszych układach rodzinnych… Poznawałam Krzysztofa, jakiego chyba nie znał nikt. Prawego, kochanego, ciepłego człowieka, tęskniącego do własnego domu, który zdecydowany był budować własne gniazdo nawet wiele lat, żeby było tym, co sobie wymarzył.
A w tle coraz wyraźniej rysowała się perspektywa jego wyjazdu do Szczecina, a co za tym idzie – nieuniknionego rozstania…

Added after 10 hours 43 minutes:

Wstałam z fotela i obeszłam całe mieszkanie. Otwarta, pusta szafa, opróżnione półki regaliku, martwe, niczym nie zarzucone biurko… Smutno. Większość rzeczy Krzysiek wywiózł już wcześniej. Tylko kilka paczek i toreb stało porządnie ustawionych przy ścianie. Następnego dnia, bardzo wcześnie rano, wszystkie te ukochane przeze mnie graty miały pojechać zamówioną ciężarówką do Szczecina. Teraz tam będzie dom i życie Krzysztofa… Znałam oczywiście jego nowy adres i telefon. Obaj z Jaśkiem wynajęli na spółkę malutkie mieszkanko gdzieś, na przedmieściu. Dwa mikroskopijne pokoiki z kuchnią i łazienką – podobno wielkości dużej szafy. Przerobione na użytkowe poddasze domku jednorodzinnego. Niedrogie. Starsze małżeństwo, które wynajmowało lokal, znacznie obniżyło czynsz w zamian za sprzątanie, odśnieżanie i drobne naprawy na terenie działki. Wyjątkowa okazja i cieszyłam się, że tak się chłopakom udało… Cieszyłam się też, że spełniło się największe marzenie Krzysztofa. Ale jednocześnie wszystko we mnie zamierało z żalu, poczucia straty, strachu. Jak ja teraz będę żyć? Do kogo pobiegnę po radę, pociechę? Z kim będę dzielić się radością? Wtuliłam się w wytarte oparcie fotela. Mój azyl… Spoglądałam przez łzy na jeszcze wiszącą, kołysaną letnim wiatrem firankę… Zatopiona w myślach, nie usłyszałam otwierania drzwi. Dopiero, kiedy Krzyś przysiadł na poręczy i – jak zawsze – objął mnie ramieniem przez plecy, przytulając policzek do czubka mojej głowy, zorientowałam się, że wrócił.

Długo wtedy rozmawialiśmy i bardzo poważnie. O tym, co nas oboje czeka, co nas łączy, jak teraz będzie… Jak zawsze w obecności Krzysia, wszystko stawało się jasne i oczywiste, a nawet najtrudniejsze sprawy odzyskiwały właściwe proporcje. Uświadomiłam sobie, że jestem dorosła. Moim światem teraz stanie się uczelnia. Poznam nowych ludzi, nowe problemy i radości… Sama muszę odpowiadać za siebie, własne decyzje i popełniane błędy. Nikt nie będzie prowadził mnie za rękę i tak powinno być. Jestem w pełni ukształtowanym człowiekiem, potrafię rozpoznać do jest dobre, co złe. Umiem żyć. A nasza przyjaźń przecież się nie kończy! Będziemy w kontakcie telefonicznym, a – jeśli zdarzy się okazja – niejednokrotnie spotkamy się gdzieś, w Polsce…
Wieczorem Krzyś odprowadził mnie do domu. Pierwszy i ostatni raz. Lipy pachniały intensywnie, kiedy szliśmy Aleją Unii wzdłuż ogródków działkowych, a po drugiej stronie ulicy szumiał spokojnie nasz park. Niewiele już mówiliśmy. Wspólne milczenie w jakiś sposób odgradzało nas od świata. Dochodziliśmy do Srebrzyńskiej i widziałam bryłę mojego bloku. Zwolniłam. Potem zatrzymałam się. Nie chciałam jeszcze odchodzić. Krzysiek przytulił mnie mocno i szepnął: „No już, już! Nic się przecież nie kończy! Pamiętaj, jeśli będę ci potrzebny – zawołaj! Przyjadę natychmiast, zawsze!”

Added after 9 hours 54 minutes:

VIII.

Spieszyłam się. Dzisiaj właśnie spóźnienie było niedopuszczalne. Organizowaliśmy wieczór poezji Baczyńskiego w naszym klubie. Miałam czytać razem ze Zdziśkiem wiersze tego poety. W długiej spódnicy, czarnym golfie, z rozpuszczonymi włosami i przy świecach. No i – oczywiście przy akompaniamencie muzyki Chopina… Tak to sobie wymyślili Piotruś i Zdzisiek, który całkiem na serio przygotowywał się do przyszłej reżyserki. Poeta, ekscentryk i wspaniały kumpel, należał Zdzisiek J. do najbardziej rzutkich działaczy klubu „Na Piętrze” – oficjalnego klubu Uniwersytetu Łódzkiego, który to przybytek mieścił się przy Jaracza 7, po sąsiedzku z Radą Uczelnianą Zrzeszenia Studentów Polskich. Wszyscy troje – koledzy z jednego roku – wchodziliśmy w skład Rady Klubu i byliśmy odpowiedzialni między innymi za wieczory poetyckie.
Spieszyłam się więc bardzo. Jak na złość coś mnie ciągle zatrzymywało w domu. Oderwany brzeg spódnicy, herbata, rozlana niechcący przez tatę, a teraz jeszcze ten telefon! Już ubrana i gotowa do wyjścia sięgnęłam po słuchawkę. Jaśko! A to niespodzianka! Jaśko jest w Łodzi! Miał mi coś ważnego do przekazania. W biegu rzuciłam adres klubu. Po drodze zastanawiałam się, o co chodzi. Pewnie jakaś wiadomość od Krzysia, no bo co? Nie mieszkali już razem. Po obronie pracy Jasiek rozpoczął pracę i w krótkim czasie ożenił się z dziewczyną, poznaną niespełna rok wcześniej. Mieszkał z teściami. Krzysiek pozostał na uczelni i właśnie otworzył przewód doktorski. Maleńkie mieszkanko zajmował teraz sam. Ale nadal utrzymywali serdeczne, koleżeńskie kontakty i niejednokrotnie, kiedy nie mogłam dodzwonić się do Krzysztofa, kontaktowałam się z Jasiem. Od tygodnia Krzyś był nieuchwytny. Nie było go na uczelni, nie odbierał telefonu w domu… Pewnie gdzieś wyjechał, a teraz przesyła mi wiadomość! Przed bramą klubu dostrzegłam znajomą sylwetkę. Przywitaliśmy się serdecznie. Nie zatrzymując się zaczęłam go ciągnąć na schody, bo pogadać przecież mogliśmy w klubie, a czasu miałam naprawdę niewiele. Nie ruszył się jednak. Za dwadzieścia minut miał pociąg. Był w Łodzi tylko przejazdem. Musiał się ze mną zobaczyć, bo to, co ma mi do powiedzenia, nie nadaje się do przekazania przez telefon. Stanęłam. Coś w poważnym tonie jego głosu sprawiło, że nagle przestałam się spieszyć. A kiedy usłyszałam: „Krzysztof zmarł dzisiaj rano” - po prostu zamarłam... Jasiek przytulił mnie mocno. Powiedział, że to trwało niewiele ponad miesiąc. Nowotwór wątroby rozwijał się bez żadnych objawów, a kiedy się ujawnił – było zbyt późno na leczenie. Nie płakałam. Byłam jak ogłuszona. Ktoś mnie mijał, ktoś wołał niecierpliwie. Co to mnie obchodziło? Jasiek podał mi białą kopertę, pożegnał się i odszedł pośpiesznie w kierunku dworca.

Ostatni list od mojego Krzyśka. List zza grobu. Wchodziłam po schodach, jak we śnie. W klubie już wszyscy na mnie czekali. Publiczność przy stolikach, zapalone świece, muzyka… Schowałam list do torebki. Weszłam na scenę, usiadłam – wieczór się zaczął. Podobno recytowałam wspaniale, z głębokim zrozumieniem tekstu, z wyczuciem. Nie wiem. Nic do mnie nie docierało. Podobno po skończonym spektaklu siedziałam z wszystkimi w „kanciapie” Marka, czyli w pokoju kierownika klubu, pijąc wino i omawiając reakcje publiczności. Może. Nie pamiętam. Ja wiedziałam tylko, że nie ma Krzysia. Nie ma! I nawet do mnie nie zadzwonił! Dlaczego? Przecież rzuciłabym wszystko i pojechała do niego! Musiał o tym wiedzieć. Jak on tak mógł, dlaczego? List. Ten list! Nie będę przecież czytać w klubie! Jechałam tramwajem i widziałam w szybie twarz Krzyśka.

Od jego wyjazdu do Szczecina widzieliśmy się jeszcze trzy razy. Pierwszy- zaraz we wrześniu, kiedy pochwaliłam się przez telefon, że jadę na obóz integracyjny „roku zerowego” do Praszki. Któregoś dnia właśnie kończyliśmy obiad, kiedy pod okna stołówki zajechała dumnie, pyrkocąc głośno – zdezolowana syrenka, prowokując wszystkich do żartów i dociekań, kto taką „karocą” odwiedza biednych studentów. Oniemiałam, kiedy kierowcą okazał się Krzysiek. Spędził wtedy z nami trzy dni. Znał kadrę, sam w końcu nie tak dawno jeździł do Praszki na obozy, umiał „waletować”. Syrenkę właśnie kupił okazyjnie i to była pierwsza jego podróż nowym nabytkiem. Wspaniałe dni! Spacery po piaszczystych ścieżkach lasu, wieczory przy ognisku, studenckie piosenki, zabawy, żarty. Uroczyste chrzciny poczciwej syrenki, która otrzymała dumne imię „Aurora”…
Drugi raz Krzyś przyjechał na moje wezwanie. Tak, jak mi obiecał. Byłam wtedy załamana. Nie zdałam kolokwium na prawach egzaminu z gramatyki opisowej. Nie zdałam i nie wiedziałam dlaczego. Odpowiedziałam na wszystkie pytania. Może nie „bardzo dobry”, ale „dobry” powinnam dostać na pewno! Co więcej – pani magister zapowiedziała mi, że poprawki też nie zdam, żebym nie wiem jak była obryta. Dyskusji nie było. Zadzwoniłam do Krzyśka, oczywiście. Świat mi się walił. Pierwszego roku powtarzać nie było wolno… Zjawił się następnego dnia. Wywołał mnie z czytelni naukowej Biblioteki Waryńskiego. No i – jak zawsze w jego obecności – wszystko się poukładało. Dotarł jakimiś swoimi ścieżkami do pani mgr Urszuli D. – mojej egzaminatorki. Jak to zrobił? Nie wiem. Okazało się, że jestem bardzo podobna zewnętrznie do dziewczyny, która odebrała jej męża. Wytłumaczył, sprostował i spowodował, że ocenę z poprawki miałam wpisaną w kartę ocen bez pytania, a kiedy przyszłam z indeksem, usłyszałam jeszcze „przepraszam panią”. Nie spędziliśmy wtedy wiele czasu. Krzyś miał bardzo pilne zajęcia u siebie na uczelni i musiał wracać natychmiast.
Trzeci i – jak się okazało – ostatni raz widziałam go w Pińczowie. Obóz szkoleniowy Działaczy Kultury RU ZSP. Byłam już formalnie na drugim roku. Włączyłam się z entuzjazmem w działalność Zrzeszenia Studentów Polskich. Ten obóz – to była nagroda dla tych, którzy szczególnie aktywnie kształtowali życie kulturalne braci studenckiej. Z Krzysiem byliśmy w stałym kontakcie telefonicznym. On śledził moje poczynania, ja wiedziałam dokładnie, co dzieje się u niego. Obronił pracę w lipcu. Już był panem magistrem inżynierem! Wiedziałam, że nie będzie miał wakacji. Nie było łatwo dostać etat asystenta, więc musiał zostać na uczelni i kończyć jakieś prace naukowe swojego promotora… A jednak przyjechał. Wyrwał całe cztery dni, gonił przez pół Polski, żeby spędzić je ze mną. Kiedy go zobaczyłam, zdałam sobie sprawę, że podświadomie czekałam na ten przyjazd. Zaniepokoił mnie jego wygląd. Był szczupły. Bardzo szczupły. Twarz zmęczona, postarzała, tylko oczy zachowały znajome ciepło. Uspokoił mnie, że to wysiłek przed obroną, że nic się nie dzieje. Wystarczy odpocząć i wszystko będzie dobrze. Spędzaliśmy we dwoje całe dnie. Spacerowaliśmy po pagórkach wokół miasteczka, albo okrążaliśmy jezioro i gadaliśmy, gadaliśmy, gadaliśmy… Krzysiek miał wspaniałe plany. Otwierał przewód doktorski, miał zapewnioną pracę naukową, politechnika przydzieliła mu mieszkanie w budowanym bloku… Obiecał, że zaprosi mnie, żebym pomogła je urządzić „po swojemu”, bo jeśli mnie będzie w nim dobrze, to jemu na pewno też. Nie zdążył. To było tylko trzy miesiące temu…

Siedziałam na brzegu wanny w łazience. To było jedyne miejsce w domu, gdzie mogłam być sama. Zamek w drzwiach skutecznie izolował przed niepowołanymi gośćmi. Czytałam po raz kolejny słowa Krzyśka, płacząc nad drżącym, nierównym pismem. Wszyscy w domu spali. Byłam sama. Już zawsze miałam być sama. Ogrom straty dotarł do mnie dopiero teraz. List nie był długi. Krzyś przepraszał. Chciał, żebym zapamiętała go takim, jaki był zawsze, a nie chorym, bezradnym, wysuszonym na wiór. Zabronił informowania mnie o swojej śmiertelnej chorobie. Wiedział, że po raz pierwszy w życiu mnie oszukał i prosił, żebym wybaczyła. Dziękował mi. On – mój guru, nauczyciel, opiekun! On m i dziękował! Za przyjaźń, zaufanie, szczerość… Za to, że byłam. Że dawałam mu całą siebie bezinteresownie, prawdziwie i bez ograniczeń. Że pozwoliłam mu uwierzyć w prawdziwą przyjaźń… I życzył mi szczęścia w życiu…

Mój Krzysiek. Mój przyjaciel…


Pod scriptum do opowieści.

Ta opowieść jest prawdziwa. Łodzianie pewnie rozpoznają adresy, chociaż część z nazw ulic już zmieniono. Może skojarzą postacie, chociaż nie podawałam nazwisk, nie byłam upoważniona. Napisałam tę opowieść, żeby udowodnić, że prawdziwa przyjaźń między dziewczyną i chłopakiem naprawdę istnieje.
To była moja pierwsza w życiu próba pisarska prozą, więc proszę o wyrozumiałość.
Co jeszcze? Może tylko to, że jeśli potrafiłam zbudować wspaniały związek małżeński - związek oparty na szczerości, zaufaniu i przyjaźni, że potrafiłam otworzyć się w pełni na drugiego człowieka - zawdzieczam właśnie przyjaźni z Krzysiem. Ewa
  • 0
Myślę, więc jestem... (Kartezjusz)

#11 beata35

beata35

    Statysta

  • Użytkownik
  • PipPip
  • 9 postów

Napisano 29 grudzień 2005 - 19:17

bardzo podobała mi się Twoja opowieśc Ewo. Czytałam ją z zapartym tchem. Dziękuję :)
  • 0

#12 Mała

Mała

    Gawędziarz

  • Przyjaciele
  • PipPipPipPipPipPipPip
  • 961 postów

Napisano 29 grudzień 2005 - 19:27

Ewo-coś pięknego... :)
  • 0
Każda chwila, która mogłaby być wykorzystana lepiej, jest stracona.

#13 Madzia

Madzia

    Sufler

  • Użytkownik
  • PipPipPipPipPipPip
  • 345 postów

Napisano 29 grudzień 2005 - 20:07

Bardzo, naprawdę bardzo mi się podobało.

Pozdrawiam (cmok)
  • 0

#14 Gość_Karina_*

Gość_Karina_*
  • Gość

Napisano 29 grudzień 2005 - 20:51

Po zakończonej lekturze zamyśliłam się na chwilkę a z moich oczu popłynęły łzy wzruszenia...

Nic dodać, nic ująć ...

Piękne :-P

Czekam na ciąg dalszy :-D
  • 0

#15 Gość_Majonez_lodz_*

Gość_Majonez_lodz_*
  • Gość

Napisano 29 grudzień 2005 - 23:22

ja wzdechnąłem głeboko...
  • 0

#16 elola

elola

    Podpowiadacz

  • Użytkownik
  • PipPipPipPipPip
  • 206 postów

Napisano 30 grudzień 2005 - 05:42

Jestem pełna podziwu. Przede wszystkim za odwagę i szczerość. A zaraz potem za konstrukcję tekstu.
Przykro mi, że Twoja przyjaźń miała taki smutny koniec.
Mam nadzieję, że jeszcze spotka Cię w życiu coś równie dobrego. Pozdrawiam.
  • 0

#17 ewita

ewita

    Gawędziarz

  • R.I.P.
  • PipPipPipPipPipPipPip
  • 1156 postów

Napisano 31 grudzień 2005 - 10:49

Bardzo dużą frajdę mam czytając te posty! Naprawdę! Czytelnia IPONU ma jednak fantastyczną przepustowość ;) Tyle osób, w tak krótkim czasie? Dziękuję za miłe, ciepłe słowa!
  • 0
Myślę, więc jestem... (Kartezjusz)

#18 Kati

Kati

    Podpowiadacz

  • R.I.P.
  • PipPipPipPipPip
  • 279 postów

Napisano 02 styczeń 2006 - 16:15

Ewita
To Twoje opowiadanie jest przepiękne. Nie mogłam się oderwać od czytania, (choc jestem w tej chwili w pracy i miałam cięzki dzien, chciałam jak najszybciej wrócic do czytania Twojej prozy). Masz szczęscie, ze miałas taka osobę przy sobie - przyjaciela. Pozdrawiam
Kati

  • 0
Nie idź za mną, bo nie umiem prowadzić. Nie idź przede mną, bo mogę za Tobą nie nadążyć. Idź po prostu obok mnie i bądź moim przyjacielem.

#19 ewita

ewita

    Gawędziarz

  • R.I.P.
  • PipPipPipPipPipPipPip
  • 1156 postów

Napisano 24 kwiecień 2006 - 12:56

To już staroć niby... Ale - porządkując swoje papiery - znalazłam stary wiersz. Wiersz napisany już po śmierci Krzyśka. Myślę, że tu właśnie powinien się znaleźć...

KRZYŚKOWI

Dziś już nie wiem, czy byłeś naprawdę –
brzydki chłopak, o duszy… c z ł o w i e k a…
Czy uczyłeś mnie, jak w życiu walczyć,
czuć i kochać, rozumieć i… czekać…

Nie wiem, Krzysiu! Może moja pamięć
jest zbyt słaba? Może zapomniałam?
A… być może, Twoje ukochane
imię tylko wyśniłam? W y c h c i a ł a m?

Jedno wiem już, że przyjdziesz na pewno,
gdy zawołam w mroczną pustkę senną…

Tak… Dziś wiem już, że będziesz na pewno…

1977
  • 0
Myślę, więc jestem... (Kartezjusz)

#20 kurczak

kurczak

    Sufler

  • Użytkownik
  • PipPipPipPipPipPip
  • 325 postów
  • Skąd:Warszawa

Napisano 25 kwiecień 2006 - 10:13

Ewuśśś ja.... ja Ci bardzo dziękuje.....tak z całego (H) .... dziękuję Ci....
  • 0
CZASEM TRZEBA DAC SIĘ ZGIĄĆ ŻEBY NIE DAĆ SIĘ ZŁAMAĆ. AGA


Użytkownicy przeglądający ten temat: 0

0 użytkowników, 0 gości, 0 anonimowych