Skocz do zawartości

A- A A+
A A A A
Zdjęcie

Pamiętnik psiej mamy


  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
31 odpowiedzi w tym temacie

#21 algaem

algaem

    Mruk

  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 96 postów

Napisano 30 marzec 2006 - 09:08

XIX. WYMIANA ZĘBÓW – FAJNIE, PSIE CHOROBY – HORROR (a zima nadal trwa i trwa, bezprawnie, bo według kalendarza powinna już zacząć odpuszczać)

No i nadeszła długo oczekiwana chwila. Forrest zaczął gubić mleczne zęby. Najpierw zauważyłam, że brakuje mu paru malutkich „perełek” na przodzie górnej szczęki. Na ich miejscu bardzo szybko zaczęły wyrastać dorodne, bielutkie siekacze. Alleluja!
Koniec podrapanych do krwi rąk i pozaciąganych swetrów. Nie mówiąc już o mojej „psiej” kurtce, która jest już dokładnie poobszywana idiotycznymi naszywkami, zakrywającymi rozdarcia oraz dziurki.
Jeszcze czekamy na wymianę kiełków, najostrzejszych i najbardziej niszczycielskich.
Ewa czołga się po podłodze i myszkuje pod meblami w poszukiwaniu zgubionych przez malucha ząbków. Chciałaby chociaż jeden z nich zachować na pamiątkę. Dodatkowo planuje podłożyć go pod poduszkę naszego pieska. Zawsze jest nadzieja na zwabienie w ten sposób Wróżki Zębuszki.
Wróżka Zębuszka to jakaś dziwaczna postać, rodem z bogatych krajów, która w zamian za zęby przynosiła naszym dzieciom prezenty.
Ta głupia Zębuszka zaczęła nawiedzać nasz dom, po tym jak wróciła do kraju ciotka Magda, w czasie kiedy moje dziewczyny zaczęły wymieniać mleczne zęby na dorosły garnitur.
Tak się nieszczęśliwie złożyło, że którejś z nich wypadł ząb w obecności cioci.
Magda, niby rozsądna kobieta, zapytała wtedy chytrze: „A czy przychodzi do was Wróżka Zębuszka z prezentami? Bo do Mańki (Mańka to córka Magdy) przychodziła.”
Moje dziewczyny, zgodnie z prawdą, odpowiedziały, że nie miały okazji poznać hojnej damy od wypadniętych zębów i, że są z tego powodu bardzo zawiedzione.
„No bo nie wiecie jak ją zwabić” wyjaśniła Magda, nie zważając na moje błagalne spojrzenia i sprytnie unikając dyskretnych kopniaków w kostki. „Trzeba ząb włożyć w nocy pod poduszkę, a rano znajdziecie zamiast zęba prezent”.
No i stało się. Bogatsze o tę, jakże istotną informację dzieci, zaczęły gromadzić zęby i upychać je po pościelą. Marta posunęła się nawet do drobnego oszustwa. Narysowała ząb na kartonie, staranie wycięła, schowała gdzie trzeba i czekała na upominki. Skandal!
W każdym razie, dzięki informacjom uzyskanym od nieodpowiedzialnej ciotki, moje dziewczyny wzbogaciły się o kolejny stos zupełnie niepotrzebnych zabawek, a ja byłam lżejsza o ładnych parę złotych. Okropność.
Na szczęście teraz Ewa znalazła tylko jeden malutki kiełek ( nie wiem co stało się z resztą i nie chcę wnikać w szczegóły tej sprawy), więc nie poszłam w duże koszta. Wróżka Zębuszka, jak zwykle za moją kasę, zafundowała Forrestowi sznurek do gryzienia i czyszczenia zębów.
Ale do rzeczy. Mój aniołek ma już piękne, wielkie, białe zęby. Możemy wreszcie iść do weterynarza, zaszczepić go przeciw wściekliźnie. Nie można poddawać psa szczepieniom w trakcie wymiany zębów.
Do weterynarza wybieramy się z Prezesem. Flogo ma jakiś problem z okiem. Jest zaczerwienione i cieknie z niego śmierdząca wydzielina. Fuj! Biedny Flogo ciągle pociera oko łapkami. Na pewno go boli.
W lecznicy przyjmuje nas młoda pani doktor. Ogląda dokładnie Forresta, osłuchuje, po czym stwierdza, że wygląda na zdrowego i można go szczepić. Daje małemu do obwąchania strzykawkę, uspokaja go.
Pytam czy nałożyć psu kaganiec, ale pani doktor nie widzi takiej konieczności. Sprawnie wbija igłę w kark niczego nie podejrzewającego malucha. Maluch wykręca głowę i kłapie nowymi zębami. Pani doktor odskakuje od stołu zabiegowego zwinnie jak sarenka.
„Ugryzł panią?” – pytam zaniepokojona.
„Nie, nie zdążył” – śmieje się.
Ma kobitka refleks i doświadczenie.
Potem siadamy na krzesłach. Forrest pakuje się na moje kolana. Trochę niewygodnie, ale rozumiem, że mały musi się poprzytulać po ciężkich przeżyciach. Pani doktor wypisuje dokumenty, po czy uważnie przygląda się Forrestowi i zaczyna mi zadawać pytania, z rodzaju tych, których najbardziej nie lubię. To znaczy pytania sondująco – niepokojące.
Czy Forrest jest „ekonomiczny”, tzn. czy nie wydala więcej niż zje, bo TE pieski mają tendencje do........ i tu pada łacińska nazwa jakiegoś choróbska. I w ogóle ile razy dziennie i w jakich ilościach pies dostaje jeść. „Bo Forreścik taki szczuplutki”.
Spowiadam się szczegółowo z karmienia oraz wydalania mojego maleństwa, a w mojej głowie zaczyna nieśmiało pobrzękiwać niepokojący dzwonek.
A czy na przykład, Forreścik – pyta dociekliwa lekarka – nie ma problemów ze wstawaniem, nie kuleje, nie biega „jak zając” odbijając się z dwóch łap jednocześnie, bo TYM pieskom zdarza się dysplazja.
Obiecuję go dokładnie obserwować, chociaż do tej pory nie zauważyłam żadnego z opisanych objawów. Oprócz dzwonka, w głowie zapala mi się czerwona lampka.
A czy nie zaobserwowałam u Forreścika powiększonych węzłów chłonnych, bo TE pieski....
Przyrzekam macać codziennie węzły chłonne. W głowie mam alarm przeciwlotniczy.
I tak dalej.
Kiedy w końcu wychodzimy z gabinetu, jestem tak skołowana i przerażona ilością schorzeń na które narażone są TE pieski, że ledwo pamiętam o zważeniu mojego chorowitego biedactwa.
Zagłodzone, chorowite biedactwo waży 25 kilogramów.
A w ogóle co wkurzająco-dociekliwa, powiedziałabym nawet, upierdliwa pani weterynarz, miała na myśli mówiąc: „TE” pieski?
Czy chodzi o pieski kudłate? Właśnie zaszczepione przeciw wściekliźnie? Kilkumiesięczne? Z kłapciatymi uszkami? Ze szczurzymi ogonkami? Czy też, na przykład o najśliczniejsze, najmądrzejsze, najmilsze, czyli dokładnie w typie mojego aniołka?
Odruchowo zerkam na kartkę, potwierdzającą przebyte szczepienie. W rubryce „rasa psa” stoi jak byk napis „briard”.
A no tak, oddycham z ulgą. Czyli, że pani się pomyliła, nie dopytała, cały czas była przekonana, że ma do czynienia z owczarkiem francuskim, i że to właśnie biedne briardy atakowane są nagminnie przez te wszystkie straszliwe choróbska.
Moja radość nie trwa jednak długo.
Dzwony w mojej głowie znowu zaczęły bić na alarm, całe girlandy czerwonych lampek migają w oszalałym tempie.
Jest gorzej niż myślałam i niż wydawało się troskliwej lekarce.
Mój pieseczek, moje wątłe biedactwo, jest DWURASOWCEM. Czyli, że w najbliższej przyszłości, gnębić go będą schorzenia charakterystyczne dla DWÓCH ras. A nie wiadomo co jeszcze dodatkowo się przyplącze. Tragedia!
Flogo ma grudkowe zapalenie trzeciej powieki. Jak nie poskutkuje leczenie farmakologiczne to trzeba będzie wykonać zabieg. A nawet jeśli poskutkuje, to i tak tylko na jakiś czas, bo schorzenie lubi się odnawiać. Totalna klęska. Wychodzę z lecznicy załamana. Prezes się nie martwi, bo nie wszystko zrozumiał, a ja nie mam siły robić dzisiaj za tłumacza. Cholerny szczęściarz!
Z tego wszystkiego zapominam kupić kolejną porcję witamin.
W pracy siadam do komputera. Przeczytałam wszystko o tych cholernych, zapalonych grudkach. Nie zalecają usuwania, jeżeli nie jest to absolutnie konieczne. Muszę dopilnować, żeby nie operowali jeśli leki poskutkują. Flogo ma już ustalony termin zabiegu. Ale z tego, co tu piszą, wynika, że nie należy się spieszyć.
Teraz z drżeniem serca sprawdzam schorzenia charakterystyczne dla briardów oraz dla owczarków niemieckich.
Briardy: skręt żołądka, dysplazja stawów biodrowych, zanik siatkówki oka, dystrofia pigmentowanego nabłonka siatkówki.
Owczarki niemieckie: dysplazja stawów biodrowych, osteodystrofia przerostowa (gnilec) itd.
Dość! Wystarczy! Zimny pot spływa mi po plecach. Moje biedne maleństwo L!!
No dobra, nie należy wpadać w panikę. Muszę przyjąć jakiś plan działania. Czyli przede wszystkim dzwonię do Karoliny i robię wywiad na temat zdrowia Buby i Nera (czyli rodziców Forresta) oraz ich dalszych przodków. Karolina mówi, że Buba i jej rodzina zdrowi, Nero również, a co do jego przodków, to się dopyta. Oddzwania bardzo szybko i mówi, że rodzina Nera też OK. Ale jest mocno zaniepokojona. Pyta co z Forrestem, czy aby dobrze się czuje.
Jęczę w słuchawkę, wymieniając jednym tchem choroby, które tylko czyhają żeby dopaść moje słoneczko. Karolina radzi obserwować pieska i nie histeryzować.
Co racja to racja. Histeria nic tu nie pomoże.
Od dzisiaj postanawiam przyglądać się dokładnie Forrestowi i nie lekceważyć żadnego niepokojącego zjawiska.
Zaraz po powrocie do domu sprawdzam Forrestowi oczy (te dziedziczne choroby), zatoki okołoodbytowe (może rozwinąć się prostata lub, nie daj Boże, rak odbytu), uszy (zapalenia nie leczone najpewniej doprowadzą do głuchoty), stawy, czy nie są gorące i opuchnięte (bo gnilec), obmacuję węzły chłonne. Boże wydają mi się trochę powiększone! Chociaż właściwie nie mam pewności jakiej powinny być wielkości, tak normalnie. Z trudem powstrzymuję się od zbierania psich kupek do ważenia, w celu porównania ich wagi z ilością pożywienia (ta tajemna choroba, o której wspomniała pani weterynarz). No i jeszcze myślę, że wrócę do pięciu posiłków dziennie, a może nawet sześciu, żeby było często i w małych porcjach (skręt żołądka).
No i ta przeklęta dysplazja stawów biodrowych. Wymieniona jest jako choroba charakterystyczna dla obydwu ras. Czyli prawie pewniak !!
W tym przypadku muszę się bardzo przyłożyć do obserwacji.
I angażuję się całym sercem. Nie wystarcza mi czujne śledzenie ruchów Forresta podczas spaceru czy zabawy w domu. Dodatkowo, regularnie, wybudzam go gwałtownie z drzemki i patrzę czy nie ma kłopotów ze wstawaniem. Forrest wygląda na lekko zaniepokojonego moim zachowaniem. I chyba nie jest zadowolony. Ale to dla twojego zdrowia, maleństwo, tłumaczę mu cierpliwie. Po raz pierwszy wydaje się, że mój geniusz kompletnie nie rozumie o co mi chodzi.
Stawiam też w stan pogotowia całą rodzinę. Każę im obserwować psa pod groźbą kary śmierci.
Adam proponuje mi tabletki na uspokojenie. Ten facet jest kompletnie pozbawiony wyobraźni!
Po tygodniu stwierdzam, że Forrest ma dysplazję, chore oczy, głuchnie, chudnie w oczach, a jego węzły chłonne osiągnęły wymiary piłek tenisowych. Jestem zrozpaczona.
Nie ma na co czekać. Trzeba ratować aniołka od pewnej śmierci.
W lecznicy trafiam na starego weterynarza, „wujka” Forresta.
Zdenerwowana, wyłuszczam problem i nalegam na natychmiastowe wykonanie kompleksowych badań mojego cierpiącego pieska. W myślach planuję skok na bank, w celu zabezpieczenia środków na pokrycie kosztów diagnostyki oraz leczenia. Jeśli się nie powiedzie, to w ostateczności zostaje kasa firmowa. Dam radę.
Wujek ogląda Forresta, obmacuje go, obsłuchuje. Po czym podtyka mi pod nos tabletkę na uspokojenie. Połykam bez protestu, żeby go do siebie nie zrazić.
Potem wujek tłumaczy mi, że na jego doświadczony pierwszy, drugi i dziesiąty rzut oka Forrest jest zupełnie zdrowy i świetnie się rozwija. W końcu wciska mi w dłoń pojemnik z witaminami i delikatnie wypycha z gabinetu.
W poczekalni kolejka jak „za żółtym serem” w czasach kryzysu.
Na szczęście czuję się spokojna. Nie wiem czy to wpływ lekarskiego autorytetu, czy żółtej tabletki. Wszystko jedno. Jest dobrze.
Przed wyjściem wciągam Forresta na wagę. Moja chudzinka waży 28 kilogramów.
A, i jeszcze jedna dobra wiadomość. Oczy Floga pięknie się zaleczyły i zabieg operacyjny nie jest w tej chwili konieczny.
  • 0
algaem

#22 algaem

algaem

    Mruk

  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 96 postów

Napisano 31 marzec 2006 - 10:44

XX. KOLEJNY PRZEJAW GENIUSZU ;) (nareszcie zaczyna topnieć śnieg, wiosna idzie!)

Doczekaliśmy się. Słońce świeci pełną parą, ptaszki śpiewają. Tylko patrzeć jak z nabrzmiałych pąków wystrzelą świeże, zielone listeczki.
Na razie jednak wszystko pokrywa gruba warstwa zlodowaciałego śniegu. Padało prawie ciurkiem przez sześć tygodni. Jeszcze chwila i będziemy po kolana brodzić w brudnej mazi.
A ja, zapomniałam o swoim postanowieniu nauczenia Forresta wskakiwania do wanny. Przecież teraz trzeba go będzie myć po każdym spacerze. Zwłaszcza, że nadal lubi zasypiać w naszym łóżku, a kanapy i fotele traktuje jako prywatne posłania, porozstawiane po całym mieszkaniu w celu zapewnienia psu komfortu. Niektórzy oburzają się na taki stan rzeczy, ale ja nie zamierzam niczego zmieniać w tej kwestii. Uwielbiam kiedy Forrest ze mną zasypia. A meble traktuję przedmiotowo. To one są dla domowników, a nie odwrotnie.
Moje zaniedbanie tłumaczy trochę troska o zdrowie mojego pieska, która w ostatnim okresie czasu przesłoniła inne problemy.
Teraz, kiedy jestem już spokojniejsza, mogę się poświęcić edukacji mojego pieseczka.
Nalewam wodę do wanny, wołam Forresta do łazienki i pakuję się do kąpieli. Żeby uatrakcyjnić widowisko, wlewam pół butelki płynu do kąpieli i trzepię rękami żeby powstało jak najwięcej piany.
Mały siada naprzeciw wanny i przygląda mi się uważnie. Jak zwykle ostrożny, najpierw ocenia nową sytuację, by po chwili podejść bliżej i powąchać pianę.
Bąbelki łaskoczą go w nos, więc odskakuje i kicha głośno. Ale to nie zniechęca mojego bohatera. Podchodzi znowu, odskakuje, kicha. I tak z pięćset razy. Bardzo mu się podoba nowa zabawa.
Dolewam ciepłej wody. Piana całkiem już znikła. Przed chwilą było jej pełno, a teraz po powierzchni wody snują się pojedyncze, białe płaty. Swoją drogą, zastanawiające, gdzie ona się podziewa.
Trzeba wymyślić nową zabawę. Puszczam na wodę gąbkę. Gąbka kołysze się i podpływa do brzegu wanny. Forrest trąca ja delikatnie noskiem i gąbka odpływa. Mały jest zachwycony, więc przez chwilę bawimy się w puszczanie gąbki po wodzie. Ja popycham ją w jego stronę, on w moją. Nawet nie przypuszczałam, że zwykła gąbka może być tak atrakcyjna. Oprócz przepychania jej po powierzchni wody, można ją również wycisnąć. W zależności od siły nacisku leci z niej mniejszy, lub większy strumyczek wody. A takie strumyczki można próbować złapać zębami. Małemu bardzo się to podoba.
Adam dobija się do drzwi. Ponoć musi się umyć, bo idzie na jakieś spotkanie. Nagle taki czyścioch się z niego zrobił?
Upuszczam wody i dolewam ciepłej.
Teraz wykładam się i opieram plecami o ściankę wanny. Mały siedzi nieopodal. Z tej perspektywy widzę tylko czubek jego głowy i szeroko otwarte oczy. Zaczynam pluskać wodą i skrobać paznokciami po wewnętrznej stronie wanny. Mały przekrzywia głowę i próbuje odszukać pluskaczo-skrobacza po drugiej stronie. Trudne zadanie ale zajmujące.
Ewa dobija się do łazienki. Nagle poczuła potrzebę umycia włosów. Postanawiam ją zignorować.
Korzystając z konieczności dolania ciepłej wody, uruchamiam prysznic. To jest dopiero zabawa. Moje słoneczko kłapie zębami i próbuje zamordować wylewkę. Fajnie ale musimy odpuścić. Woda zaczyna się przelewać przez brzegi.
Do łazienki dobijają się moja mama i Marta. Mama chce włączyć pralkę (o tej porze?), a Marta twierdzi, że musi się wykąpać bo chce iść spać, a już późno i jutro trzeba wstać do szkoły. Doprawdy, nie wiedziałam, że moja rodzina to takie czyściochy. Ignoruję je, bo Forrest nagle sam wykazał inicjatywę. Wygrzebał gdzieś z kąta łazienki zapomnianą piłkę i wrzucił ją do wanny. Odrzucam i tak się bawimy. Cała łazienka zalana.
Zrobiło mi się zimno, a na dodatek skórę mam pomarszczoną jak shar-pei. Z żalem wyciągam korek i wychodzę z wanny. Okazało się, że spływająca woda też może dostarczyć mojemu maleństwu wielu wrażeń. Podczas gdy ja wycieram podłogę i rozprostowuję pomarszczone ciało przy pomocy balsamu odżywczego, Forrest z uwagą śledzi mały wir, który utworzył się nad spływem.
Ubieram piżamę, budzę dzieci i nakazuję im się wykąpać, oczywiście w obecności Forresta. Co z nich za brudasy, żeby tak kłaść się do łóżka bez kąpieli!
Ewa ulega moim namowom, aczkolwiek dość niechętnie. Marta odmawia współpracy (że niby już późno). Mama zamknęła się w swoim pokoju. Adama nie namawiam. Co prawda wrócił już ze spotkania, ale jakiś obrażony. Naprawdę nie wiem o co im wszystkim chodzi.
Takie przygotowania edukacyjne i przyzwyczajanie Forresta do łazienki oraz wszystkich sprzętów służących do ablucji trwają przez następne dwa wieczory. Co prawda czynnie współpracuje z nami tylko Ewa (kochane dziecko), ale nie szkodzi. Damy radę.
Dzisiaj jest TEN dzień. Po wieczornym spacerze mam zamiar skłonić Forresta żeby sam, z własnej woli wskoczył do wanny.
Ubieram się, biorę psiaka na smycz i wychodzimy. Idę za garaże. Tam jest trochę wolnej przestrzeni i miejsce dość bezpieczne, ograniczone z trzech stron budynkami. Dodatkowo, w najbliższej okolicy, tylko osiedlowe, o tej porze zupełnie puste uliczki. Można psiaka spuścić na chwilę ze smyczy. Wieczorami nie decyduję się na wypady do parku. Trochę niebezpiecznie.
Pod garażami jest już Pani Dżekusiowa ze swoim foksterierkirm. Jak zwykle czeka na moje zapewnienie, że Forrest nie ucieka, i że przychodzi na zawołanie, po czym spuszcza Dżekusia ze smyczy. Nie mogłaby go puścić w innej sytuacji, bo Dżekuś zwykle goni za psami i nie zwraca na nią uwagi, więc gdyby pies, z którym aktualnie bawi się Dżekuś postanowił się oddalić, foksterierek zrobiłby to samo. A jest bardzo szybki. Dodatkowo pozostaje kwestia wyłapania Dżekusia po skończonej zabawie. W naszym przypadku wygląda to tak, że ja przywołuję Forresta i zapinam go na smycz, a Pani Dżekusiowa łapie w locie foksterierka obskakującego mojego hiperposłusznego synusia i też go zapina.
Na razie jednak chłopaki bawią się w berka na śniegu. Dżekusiowa podziwia Forresta.
Mówi, że jest śliczny i mięciutki jak rękawiczka (?). Ja podziwiam Dżekusia, że taki szybki i zwinny. Jak miło.
Po jakiejś pół godzinie wyłapujemy psy, wyżej opisanym sposobem i udajemy się każda w swoją stronę. Dżekuś żegna Forresta rozpaczliwym skomleniem. Szarpie smycz i staje na tylnych łapkach, przytrzymywany przez przypięte do niej czerwone szeleczki. Ten to nigdy nie ma dosyć zabawy. Mój maluch też lubi się bawić, ale do domu wraca bez oporów. Wie, że w miseczce czeka na niego pyszna kolacja.
Jest trochę zdziwiony, kiedy w domu nie odpinam mu obroży i zamiast pozwolić mu wpaść do kuchni, prowadzę go do łazienki.
Zamykam drzwi i puszczam Forresta wolno. Patrzy na mnie zdziwiony i oburzony. Pewnie myśli o kolacji, która stygnie w miseczce. No trudno.
Biorę z parapetu kilka psich kulek i wrzucam do pustej wanny.
Mały wyraźnie zainteresowany, ale nie rozumie w czym rzecz. Zachęcam go żeby wziął sobie kuleczkę. Bardzo chętnie, tylko jak to zrobić?
Nasza wanna to taki olbrzymi i głęboki staroć. Forrest zapuszcza żurawia do jej wnętrza i próbuje sięgnąć po kulkę. Nic z tego. Teraz wspina się na tylne łapy (ja cały czas namawiam do poczęstunku) i wyciąga szyję. Prawie się udało. Dosłownie milimetry dzielą go od zdobyczy. To go zachęca do dalszych działań (ja oczywiście namawiam). Przednie łapeczki mojego maluszka lądują na dnie wanny i udało się! Jest nagroda. Wrzucam kolejne kulki i dopinguję Forresta żeby wskoczył do środka. Trochę się waha ale w końcu łakomstwo bierze góre nad ostrożnością. A poza tym niewygodnie jest jeść z brzuchem uciśniętym przez metalowy brzeg.
Powtarzamy zabawę z wskakiwaniem i wyskakiwaniem z wanny jeszcze kilka razy.
Teraz mówię Forrestowi „zostań” i uruchamiam prysznic. Jak przypuszczałam, mały nie okazuje strachu. Prysznic to przecież fajna zabawka.
Spłukuję letnią wodą łapy i brzuch małego. Oczywiście w trakcie tych czynności pociskam mu kuleczki oraz zasłużone komplementy.
Potem pozwalam psiakowi wyskoczyć z wanny, wycieram go ręcznikiem (bardzo zadowolony), podsuszam suszarką (mniej zadowolony, ale ujdzie) i wypuszczam z łazienki. Forrest pędzi do kuchni i pożera kolację. Zupełnie mu nie przeszkadza, że pochłonął wcześniej chyba z tonę psich kulek.
Na drugi dzień rano nie ma już żadnego problemu. Forrest, zachęcony kulkami sam chętnie wskakuje do wanny i pozwala się spłukać bez protestu.
Podczas poważniejszych kąpieli (takich z szorowaniem całego ciała), okazało się, że mały uwielbia szampony, a najbardziej kocha masaże ręcznikiem. Wraca do łazienki po kilka razy i domaga się wycierania.
Teraz, po spacerze, wystarczy mu tylko powiedzieć „Forrest do łazienki” lub „trzeba się wymyć”, a sam biegnie i wskakuje do wanny.
No, i niech mi jeszcze ktoś spróbuje zaprzeczyć, że mój piesek to geniusz!
  • 0
algaem

#23 algaem

algaem

    Mruk

  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 96 postów

Napisano 03 kwiecień 2006 - 14:39

XXI. ZAMIŁOWANIE DO MUZYKI (wiosna w całej pełni)

Wiosna przyszła zupełnie nagle. Zrobiło się ciepło i hałdy śniegu znikły nie wiadomo gdzie.
Bardzo się cieszę, bo już naprawdę miałam dość zimna.
Chociaż oczywiście, każda pora roku niesie ze sobą kolejne „atrakcje”.
W naszym domu oznacza to tłumy znajomych moich dzieci. Wraz z przyrodą zostali pobudzeni do życia i stali się wyjątkowo aktywni towarzysko.
Ciągle ktoś dzwoni do drzwi, wchodzi, wychodzi, telefony się drą, a Forrest głośnym szczekaniem wita niekończący się strumień gości. Straszne zamieszanie i notorycznie pusta lodówka, bo wszyscy są wiecznie głodni. Horror.
Dodatkowo, mniej więcej dwa razy w tygodniu, w garażu przed domem, odbywają się próby zespołu Marty. Do zespołu, który w zależności od okoliczności, składa się czterech do pięciu osób oraz całej fury hałaśliwego sprzętu, dołączają liczne jednostki satelitarne w postaci znajomych członków zespołu, znajomych znajomych, ich rodzeństwa i tak dalej.
Zespół gra metal, czasem gotyk. Marta zaczęła ubierać się adekwatnie do wybranego stylu muzyki, co w praktyce oznacza, że nosi czarne glany dwudziestki (sznurowanie tych buciorów zajmuje około pół godziny), czarne, powycinane „ w zęby” spódnice, bluzki z bardzo szerokimi rękawami, oczywiście czarne, a czasem, jak jest cieplej, gorsety, nie muszę chyba dodawać w jakim kolorze. Dodatkowo spina sobie uszy metalowymi kółeczkami w taki sposób, że ich końce układają się w szpic. Te szpice wystawia na widok publiczny, przemyślnie rozsuwając włosy na boki. Chyba stylizuje się na elfa czy coś takiego.
Trochę mnie to wszystko martwi, bo po pierwsze boję się, że wyniku zatrzymania krążenia krwi odpadną jej małżowiny, po drugie, boję się, że Marta STANIE SIĘ elfem.
Moje obawy są dość uzasadnione, ponieważ parę lat temu BYŁA koniem i długo trwało zanim wróciła do normalnej postaci.
Pewnego dnia Marta wróciła z przedszkola, a miała w tedy około czterech lat, i poprosiła mnie o wykonanie końskich uszu, takich na przepasce, żeby dobrze się trzymały na głowie oraz końskiego ogona.
W dobrej wierze, przekonana, że powyższe akcesoria potrzebne będą do jakiegoś przedszkolnego przedstawienia, spełniłam prośbę mojej córki. Wieczorem siadłam i wykonałam piękne uszy oraz ogon z wełny, taki na gumce, żeby łatwo go było ubrać i żeby dobrze się trzymał.
Rano moje dziecko wstało z łóżka, zarżało na dzień dobry, uzbroiło się w uszy oraz ogon i pogalopowało do łazienki.
Potem Marta wycięła z kartonu cztery kopytka, przykleiła je taśmą klejącą do bucików oraz nadgarstków, zwinęła dłonie w pięści, zarżała na pożegnanie i pogalopowała do przedszkola.
Za nią pobiegli Adam, w ramach obstawy, oraz lekko zdziwiona Ewa.
Po powrocie z przedszkola, Marta odmówiła (rżeniem i podrzutami głowy), jedzenia nożem i widelcem. Końskim pyskiem skubała potrawy bezpośrednio z talerza, skrzętnie omijając ziemniaki i mięso (wtedy jeszcze nie była wegetarianką), a zadowalając się sałatką.
I taka sytuacja trwała około trzech miesięcy. Z jednej strony było to zabawne, z drugiej dość uciążliwe, bo ciężko się jest dogadać tylko za pomocą końskiego języka. Przynajmniej ja tego nie potrafię. Z kolei fajne było to, że nie trzeba było odpowiadać na zbyt wiele nużących, dziecięcych pytań (bo koński język).
Poważnie zaniepokoiłam się w chwili, kiedy pani z przedszkola dyskretnie dała mi do zrozumienia, że sytuacja wymyka się spod kontroli. Uświadomiła mnie, że również w przedszkolu Marta zachowuje się jak koń, czyli rży, galopuje, podrzuca głową, nie używa sztućców, jada tylko zieleninę. Ponoć nawet zaczęła skubać trawę z przedszkolnego trawnika. Dodatkowo inne dzieci zaczęły się niepokoić i marudzić, że one również chciałyby być końmi i dlaczego tylko Marcie się udało.
Zaczęliśmy się zastanawiać nad wizytą u jakiegoś dobrego psychiatry. Z tym, że nie mogliśmy się zdecydować czy wybrać „ludzkiego” czy też może „końskiego”.
Na szczęście, pewnego dnia Marta wstała z łóżka jako normalna dziewczynka. Powiedziała nam „dzień dobry” w ludzkim języku, POSZŁA do łazienki, zjadła na śniadanie ŁYŻKĄ płatki kukurydziane z mlekiem, a uszy oraz ogon schowała na dno kosza z zabawkami.
Nauczona tym doświadczeniem, boję się teraz o moją córkę. zwłaszcza, że zaczęła uczyć się elfickiego. Nawet nie wiedziałam, że istnieje taki język.
Ale wracając do rzeczy, w domu jest bardzo muzycznie i hałaśliwie. Ewcia też pogrywa na gitarze ( na szczęście klasycznej, a nie elektrycznej), a czasem na flecie.
I w tym całym hałasie oraz zamieszaniu, moje biedne maleństwo.
Forrest oczywiście zawsze pakuje się tam gdzie najwięcej się dzieje, czyli do pokoju dziewczyn.
Nie pozwala się wygonić kiedy przychodzi pan Marcin na lekcje gry na gitarze.
Siłą go trzeba wyciągać, kiedy przychodzą znajomi Marty i Ewy. Jak zostanie wyrzucony, to przez chwilę piszczy pod zamkniętymi drzwiami, a potem skacze na klamkę i sam je sobie otwiera.
Martwi mnie to bardzo, ponieważ, po pierwsze, dzieciaki dzielą się z Forrestem chipsami oraz paluszkami. A to dla niego niezdrowe i do tego nauczył się sępić. Nauczenie psa tego brzydkiego zwyczaju, to około trzech sekund roboty, natomiast odzwyczajenie od takich zachowań kosztuje godziny pracy i mnóstwo cierpliwości. A i tak czasem nic z tego nie wychodzi.
Po drugie, poważnie obawiam się o stan słuchu mojego syneczka.
Uwielbia kłaść się tuż przy Marcie, kiedy ta gra na swoim elektryku. Poziom decybeli jest wtedy strasznie wysoki. Nie wiem jak mały to wytrzymuje. Przecież psy mają wyjątkowo wrażliwy słuch.
Siada obok głośnika, kiedy dziewczyny, na cały regulator puszczają swoją dziką muzykę.
Jakby tego było mało, Ewa zaczęła zabierać go na próby w garażu. Tam dopiero się dzieje. Dwie gitary elektryczne, jedna basowa i do tego głośniki o dużej mocy. I jeszcze perkusja, co prawda bez dodatkowego nagłośnienia, ale i tak nieźle daje. Czasem wydziera się wokalista, oczywiście wzmocniony odpowiednim sprzętem. A wszystko to w małym, zamkniętym pomieszczeniu. Oczywiście chipsy i paluszki w dowolnych ilościach. Dobrze jeszcze, że nie częstują mojego maleństwa coca-colą. No, tego już za wiele!
Zabroniłam Ewie zabierać mojego aniołka do garażu. Musiał się biedaczek strasznie męczyć.
Jakież było moje zdziwienie, kiedy podczas kolejnej próby, weszłam do pokoju dzieci, a tam, przed otwartym, wychodzącym na garaże oknem, siedział mój aniołek i z przekrzywioną główką słuchał muzyki.
Wynika z tego, że mały jednak nie cierpiał zbytnio uczestnicząc w garażowych wydarzeniach muzycznych.
No trudno, i tak nie pozwolę mu tam przebywać. Ktoś w tym domu musi zachować zdrowy rozsądek.
A swoją drogą nie przypuszczałam, że z Forresta taki meloman. Geniusz muzyczny (!?).
  • 0
algaem

#24 algaem

algaem

    Mruk

  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 96 postów

Napisano 04 kwiecień 2006 - 09:05

XXII. WYJAZD DO ROŻNOWA (już maj i bardzo ciepło)

Nareszcie nadszedł oczekiwany, długi ”majowy weekend”. Po raz pierwszy w tym roku jedziemy na wieś, do Rożnowa. Nasza rodzina ma w Rożnowie mały, letniskowy, drewniany domek, który zbudował mój, świętej pamięci, ukochany tato. W lecie spędza tam z nami wakacje bliższa i dalsza rodzina, a także znajomi.
Forrest pojedzie do Rożnowa po raz pierwszy. Już się nie mogę doczekać, żeby zobaczyć, jak bez żadnych ograniczeń, szaleje po świeżej, zielonej trawie.
Wszystko już spakowaliśmy. Sprawdzam jeszcze raz czy mam wodę i miseczkę dla Forresta.
Czekamy tylko na Jagę i Piotra. Postanowili zabrać ze sobą swojego skye teriera Rufusa.
Rufus nie lubi innych psów, ale mam nadzieję, że wszystko jakoś się ułoży.
Właściwie już dawno chciałam doprowadzić do spotkania Rufusa z moim aniołkiem.
Niestety, zawsze coś stawało na przeszkodzie. Najpierw Jaga twierdziła, że Forrest jest jeszcze zbyt mały i bała się, że Rufcio może go skrzywdzić. Potem zaczęło się robić brzydko na dworze (wcześniej stwierdziłyśmy wspólnie, iż pierwsze spotkanie powinno się odbyć na gruncie neutralnym) i Jaga nie chciała wychodzić ze swoim mocno owłosionym, nisko zawieszonym psiakiem na dłuższe spacery. W końcu przyszła zima, bardzo śnieżna, i okazało się, że Rufus też nie może wychodzić na dłużej, ponieważ do jego kudełków czepiają się ogromne bryły śniegu, poważnie utrudniając biedakowi chodzenie. No i tak zleciało do maja.
Właściwie to trochę się dziwię mojej koleżance. Kompletnie nie ma zaufania do swojego psa.
Natomiast, pełnym zaufaniem obdarzyła, parę lat temu, mojego kochanego, nieżyjącego już Baksa. Baksio, był przerośniętym owczarkiem belgijskim groenendalem, przywiezionym przez mojego tatę z Białorusi. Osiągnął rozmiary owczarka kaukaskiego i ważył 65 kilogramów. Naprawdę duży pies.
Parę dni po przywiezieniu maleńkiego Rufcia do domu, Jaga z Piotrem i psem, wybrali się do nas z wizytą.
Zaraz na wstępie Jaga postawiła swój delikatny, kudłaty skarb na podłodze i bez zastanowienia „oddała” go Baksiowi.
Mój kochany Baksiuńcio zajął się małym po swojemu i już po chwili bawili się razem wręcz cudownie. Późnym wieczorem, zmęczeni zabawą, razem zasnęli na macie. Rufus wyciągnął się na całą długość i przytulił do głowy Baksia. Nawet taki „porozciągany” był mniejszy niż łeb mojego kochanego psiuńcia. Wzruszający widok.
Problem powstał dopiero, kiedy Jaga z Piotrem zaczęli się zbierać do wyjścia. Aby wyjść w komplecie, musieli jakoś odzyskać swojego maluszka ale Baksio nie chciał go oddać, warczeniem dając znać, że każda próba odebrania mu kumpla grozi śmiertelnym niebezpieczeństwem. Musiałam interweniować. Łza się w oku kręci. Bardzo tęsknię za Baksiem.
Ale trzeba wracać do rzeczywistości. Na pewne sprawy nie mamy niestety wpływuL
W każdym bądź razie, psiaki zawrą znajomość dopiero, jak przyjedziemy na miejsce.
Z dołu słychać klakson. Wychodzimy z domu i ładujemy się do samochodów. Adam za kierownicę, ja obok niego, a trójka naszych dzieciaków do tyłu. Mama pojedzie z Jagą, Piotrem i Rufusem. Tak będzie wygodniej.
Droga mija dość spokojnie. Forrest jest bardzo podekscytowany i rozdeptuje dziewczyny, przemieszczając się z prawej na lewą stronę tylnego siedzenia, żeby nie uronić nic z interesujących widoków. Ale nie wyje, nie wskakuje na kolana kierowcy. Ogólnie rzecz biorąc, całkiem pozytywnie. Trochę żałuję, że nie kupiłam mu takich specjalnych, psich, samochodowych pasów bezpieczeństwa. Będę musiała nadrobić to zaniedbanie.
Zatrzymujemy się tylko raz, za Wieliczką, żeby Forrest mógł zrobić siusiu i napić się wody. Porządne śniadanie zje dopiero w Rożnowie. Nie chciałam mu dawać nic konkretnego przed podróżą, bo bałam się, że będzie wymiotował. Rano dostał tylko płatki kukurydziane z mlekiem. I okazało się, że miałam rację. W pewnym momencie, już pod koniec podróży, na ostrych zakrętach wiejskich dróżek, mały zwraca naturze swój posiłek. Biedulek.
Nareszcie dojeżdżamy na miejsce. Wyskakuję z samochodu i otwieram drewnianą bramkę.
Boże, jak fajnie tu znowu być! Cisza, spokój, zielono i milutki, drewniany domek.
Zanim samochody zjadą pod garaż, robię szybki obchód. Okiennice całe, drzwi pozamykane, czyli tej zimy nikt się nie włamywał. To naprawdę miła odmiana. Krzaki i drzewa urosły od czasu kiedy tu ostatnio byliśmy. Bluszcz pokrywa ściany domu, altanka prawie znikła pod kwitnącym wiciokrzewem. Wspaniale. Trawa też wysoka. Trochę gorzej, bo trzeba wziąć się za koszenie. No cóż, to jeden z uroków (dość według mnie wątpliwych) posiadania domku letniskowego.
Otwieramy drzwiczki samochodów i wypuszczamy psy. Jaga, na wszelki wypadek uzbroiła Rufusa w kaganiec. Forrest zobaczył nowego kumpla i z machaniem ogonka, w podskokach i przysiadach, zbliża się do niego, zachęcając do zabawy.
Teraz i Rufus zarejestrował obecność innego psa. Rufek dostrzega wszystko z pewnym opóźnieniem w stosunku do innych, gdyż gęsta grzywa, opadająca na oczy, poważnie ogranicza mu widoczność.
W każdym razie, zaraz po zlokalizowaniu „wroga” reaguje błyskawicznie. Wyszczerza skrępowane kagańcem kły, warczy głucho i jak popielata błyskawica spada na mojego małego pacyfistę, z zamiarem natychmiastowego zmiecenia go z powierzchni ziemi.
Forrest zaskoczony atakiem, odskakuje na bok, po czym wraca do agresora, z mocnym postanowieniem zaprzyjaźnienia się mimo wszystko. Rufus znowu atakuje, mały znowu odskakuje i wraca. Aż w końcu, po kilku nieudanych próbach pokojowego załatwienia sprawy, moje maleństwo odwzajemnia się pięknym za nadobne. Warczy, szczerzy zębiska, stroszy sierść i przypuszcza atak. Wygląda przy tym dość śmiesznie. Zupełnie jak wkurzony Gremlin,
Ale tak naprawdę wcale nie jest zabawnie.
Wrzeszczę „fuj” i „do nogi”, ponieważ nie chcę dopuścić do rozlewu krwi. Poza tym walka byłaby nierówna, bo po pierwsze, Rufus ma cały czas kaganiec na pyszczku, a Forrest może kłapać paszczą bez ograniczeń. Po drugie „maleństwo” waży już 32 kilogramy, czyli prawie dwa razy więcej niż bojowy skye terier. I na dodatek jest dużo wyższy.
Na szczęście, mały geniusz reaguje na moje polecenia i przybiega no nogi, a Jaga łapie Rufusa na smycz.
Będzie trochę kłopotu. Musimy izolować psy, żeby nie doszło do tragedii. Piotrek wychodzi z Rufkiem poza ogrodzenie, a potem prowadzi go na górę i zamyka w pokoju, w którym będą mieszkali podczas pobytu na wsi.
Sytuacja nie jest idealna, ale trudno. Wieczorem przejdziemy się na dłuższy spacer. Mam nadzieję, że na neutralnym terenie chłopaki jakoś będą się wzajemnie tolerować. Poza tym, znając Forresta, mogę przypuszczać, że mając do swojej dyspozycji dużą, nie ogrodzoną przestrzeń, będzie raczej omijał nieprzyjaznego psa. Zwykle tak właśnie postępuje, kiedy, podczas spacerów po parku, spotka jakiegoś nieuprzejmego przedstawiciela własnego gatunku.
Wychodzę na taras i przyglądam się mojemu aniołkowi, buszującemu w wysokiej trawie. Korzystaj mały z okazji, póki możesz. Adam już wyciąga kosiarkę.
Silnik zaskoczył, ryknął i w tym momencie mój mały bohater dostał nagłego przyspieszenia.
Patrzę z góry na kulę futra, która pędzi z prędkością światła w poszukiwaniu schronienia. W futrze błyszczą przerażeniem wielkie, okrągłe oczy.
Kosiarka jest jeszcze gorsza niż odkurzacz i prawie tak samo straszna jak śmieciarka.
Głaszczę roztrzęsionego, przyklejonego do moich kolan psiaka i razem schodzimy do ogrodu. Z pewnej odległości pokazuję mu kosiarkę i tłumaczę, że nie trzeba panikować i, że tatuś w pełni panuje nad ryczącym potworem. Mały trochę się uspokaja, ale nie chce podejść bliżej. Ja też nie nalegam. Lepiej żeby nie kręcił się w pobliżu wirujących, ostrych noży.
Postanawiam trochę odchwaścić altankę, której wykładana kamieniami rzecznymi podłoga całkowicie zarosła zielskiem. Forrest dzielnie mi pomaga. Szarpie zębami oporne kłącza, przegryza giętkie gałązki bluszczu, który bezprawnie wdarł się pod drewniane ławki. Bardzo fajnie nam się razem pracuje. Ja pokazuję co trzeba wyrwać, a Forrest wyrywa. Zgrana z nas brygada. Może zaczniemy się wynajmować do plewienia i wreszcie zarobimy grubą kasę?
Na obrzeżu starej piaskownicy przysiadł Piotrek. Piaskownica jest już mocno wysłużona. Bawiły się w niej moje dzieci, syn mojego brata, dzieci znajomych, dzieci moich kuzynek. Zrobiliśmy ją już ponad dziesięć lat temu, niespecjalnie o nią dbaliśmy, więc teraz nie wygląda najlepiej. Miałam zamiar ją w tym roku zlikwidować. Ale mój brat i bratowa się nie zgadzają.
W grudniu ich rodzina powiększy się o nowego obywatela. Cóż robić, w takim razie strup w postaci rozpadającej się piaskownicy, nadal będzie straszył w ogrodzie. I to nie wiadomo jak długo, bo przecież, zanim dziecko Doroty i Leszka wyrośnie z budowania zamków w piasku, ja mogę już zostać babcią. Koszmar, nawet nie chcę o tym myśleć.
No więc Piotrek siedzi sobie spokojnie na porozsychanym obrzeżu piaskownicy i ręką wskazuje na rosnącą nieopodal wierzbę. Ładnie wam ta wierzbinka wyrosła – mówi. Kiedy ją posadziliście?
Trzy lata temu – odpowiadam i kamienieję z przerażenia.
Mój dzielny pomocnik, nie namyślając się długo, złapał pień wskazanego przez Piotra drzewka i ciągnie z całej siły.
Co za szkodnik, chce wyplewić moją śliczną wierzbę!
Wrzeszczę „fuj” i Forrest puszcza „chwasta”. Jest bardzo zdziwiony. „Przecież mi pokazał” – mówią jego orzechowe oczy, „Jak pokazał to rwiemy, czyż nie?”.
Nie wiem czy się śmiać czy płakać. Przecież sama go zachęcałam do pomocy, a mały nie może wiedzieć, której rośliny chcemy się pozbyć, a którą będziemy hołubić.
Pień wierzby rozdarty na pół. Piotrek pociesza mnie, że to nie szkodzi. Wierzba nie jest bardzo wrażliwą rośliną i rany szybko się zagoją. Na wszelki wypadek smaruję pokiereszowany pień takim specjalnym mazidłem. Żeby nie wdał się jakiś grzyb, albo inne świństwo.
W każdym razie musimy uważać żeby nie wskazywać palcem na cenne okazy flory, jeśli chcemy uniknąć ich wykarczowania. Kolejna nauczka.
Forrest też musi się jeszcze wielu rzeczy nauczyć. Musi wiedzieć, że nie wolno roznosić drewna przygotowanego do kominka (to nie są „patyczki” do zabawy), że niebezpiecznie jest wyciągać drewno z kominka (grozi poparzeniem), że, pod żadnym pozorem, nie można pchać głowy pod siekierę, kiedy Adam rąbie drewno (niebezpieczeństwo dekapitacji), że zabronione jest rozrzucanie świeżo zgrabionych kopek trawy (można narazić się grabiącym) i tak dalej, i tak dalej. Do tej pory nie zdawałam sobie sprawy z tego, że reguły życia na wsi są tak skomplikowane.
Zgodnie z postanowieniem, zanim zapada zmrok, idziemy na spacer z psami. Forrest biega wolno, jak zwykle z patykiem w pyszczku. Po moich namowach Jaga też spuściła Rufusa ze smyczy. Terier co prawda próbuje zaatakować przebiegającego obok Forresta, ale nie jest dostatecznie szybki. Ma biedulek za krótkie łapki. Nie dogoni mojego piesia, którego Jaga nazywa po indiańsku „Długa Łapa”.
Mały dobrze się bawi, bo lubi kiedy go ktoś goni. Rufus lubi gonić i atakować, więc chyba też jest zadowolony.
Wieczorem rozpalamy w kominku, a Forrest układa się na posłaniu ułożonym obok kanapki, którą zrobiłam z paru materacy obciągniętych materiałem. Całkiem wygodny mebel mi wyszedł. Jestem z siebie dumna. Rufus śpi w swoim pokoju. Cisza i spokój.
Wszyscy jesteśmy zmęczeni, więc po kolei udajemy się do swoich sypialni. Jeszcze tylko wyprowadzam Forresta na ostatni „sik”. Sam nie chce zejść do ogrodu mimo, że zapalam wszystkie lampy na tarasie. Świat w nocy jest taki niepokojący.
Adam jeszcze zostaje na dole. Ogląda w telewizji jakiś program sportowy. Straszna nuda, ale on to lubi. Dziwak.
Dziewczyny już śpią. Kładę obok naszego łóżka posłanie Forresta, przytargane z dołu. Mały mości się wygodnie. Ja też wskakuję pod kołdrę i szybko zasypiam. Zostawiam zapaloną nocną lampkę, żeby Adam, wchodząc do pokoju, nie rozdeptał mojego syneczka.
Rano mój mąż, zaraz po otwarciu oczu pyta mnie czy wiem jakim bohaterem jest mój syneczek.
Czyżby w nocy, kiedy spałam, mój kochany pieseczek, przepędził złodziei? Może rozgonił stado dzików lub przegnał niedźwiedzia? Niby wiem, że w okolicy nie mieszkają niedźwiedzie, ale przecież zawsze mógł się jakiś zaplątać. Z takimi niedźwiedziami to nigdy nic nie wiadomo.
No słucham - odpowiadam mojemu mężowi, w napięciu czekając na rewelacje.
Wszedłem do góry – mówi Adam, ze złośliwym uśmieszkiem na twarzy. Forrest spał jak zabity. Położyłem się i zgasiłem lampkę. Nie minęła sekunda, jak usłyszałem jakieś poruszenie na podłodze i poczułem, że mały wskakuje do łóżka. Potem przykleił się całą długością do mojego boku i zamarł w bezruchu. Chyba się bał, że każę mu wracać na miejsce.
Ojej, i o co tyle krzyku. Ten mój mąż to naprawdę nic nie rozumie. Mój Forreścik wcale nie jest tchórzliwy, tylko ostrożny. Przecież nigdy nie miał do czynienia z nocą wiejską, która jest o wiele ciemniejsza i bardziej groźna niż noc miejska.
Czuję się urażona.
Schodzimy z Forrestem na dół i mały, bardzo odważnie, sam wybiega na dwór. Jest piękny, słoneczny dzień. Piotrek już dawno wstał i teraz spaceruje z Rufusem po łąkach, za ogrodzeniem.
Długie weekendy mają to do siebie, że trwają zdecydowanie zbyt krótko, a przynajmniej tak się wydaje. Nie wiem na czym to polega.
Ledwo przyjechaliśmy, a już trzeba zamykać dom i wracać do Katowic.
Jaga z Piotrem i Rufusem wyjechali trochę wcześniej, więc pakujemy się do samochodu w szóstkę.
Adam i mama z przodu, a dziewczyny, Forrest i ja z tyłu. Trochę niewygodnie, bo nasza „ludzka” trójka zajmuje całe tylne siedzenie, więc Forrest musi siedzieć nam na kolanach. No, żeby jeszcze siedział. Kudłate 32 kilogramy depczą nam po nogach zostawiając na naszych udach pokaźnych rozmiarów siniaki.
Przytrzymuję mojego pieska w pozycji leżącej i głaszczę dla uspokojenia. Nagle czuję pod palcami pokaźną grudkę. Cholera, kleszcz!
Wykręcam go i wyrzucam za okno. Potem zaczynam dokładnie przeczesywać sierść mojego biednego maluszka.
W czasie drogi wyciągnęłam ze zmaltretowanego ciałka chyba z piętnaście krwiożerczych stworów. Po powrocie do domu namierzyłam jeszcze kilka. To jakiś koszmar. Przecież weterynarz zaopatrzył Forresta specjalnym, przeciwkleszczowym preparatem w kroplach.
A najgorsze jest to, że w miejscach, z których usunęłam kleszcze zrobiły się na skórze mojego pieseczka jakieś twarde grudy. Myślę o boreliozie i babszejozie. Potworne choróbska. Będę musiała poszukać skuteczniejszej ochrony dla aniołka. Jestem bardzo zaniepokojona. Ileż niebezpieczeństw czyha na moje bezbronne maleństwo!
  • 0
algaem

#25 algaem

algaem

    Mruk

  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 96 postów

Napisano 05 kwiecień 2006 - 08:52

XXIII. OBSESJA PANI KUBUSIOWEJ (zielono i ptaszki śpiewają)

Mokry nos wkręca mi się w gałkę oczną. Czas wstawać.
Forrest prowadzi mnie do kuchni. Wyjmuję z lodówki żółty ser i odkrawam parę kawałeczków.
Tak zwany „serek” jest szczególną nagrodą za nie wyrywanie sie podczas czesania. Mały porósł dość długim futrem i rano, po wstaniu z „łóżka” wygląda jak zmierzwiony mop. Dlatego też nabrałam zwyczaju czesania go przed porannym spacerem. Żeby się ładnie prezentował. A co!
Co prawda Forrest, zaraz po skończeniu zabiegów pielęgnacyjnych, otrzepuje się energicznie, niszcząc w ten sposób fryzurę, co sprawia, że wygląda jakby nigdy w życiu nie widział szczotki do czesania, ale za to ja mam poczucie dobrze spełnionego obowiązku.
Zabieram serki i kieruję się do służbówki. W służbówce mieszkają służące, to znaczy szczotki, do podłogi, odkurzacz i wiadra, czyli przedmioty służące nam do utrzymywania w domu względnego porządku.
Na szafce leżą też przybory do pielegnacji owłosienia mojego sierściucha.
Kładę kawałki sera na blacie, a Forrest siada grzecznie. Nie sadzę żeby uwielbiał zabiegi pielęgnacyjne, wykonywane za pomocą metalowej szczotki, ale zgadza się na nie, gdyż „serki” w pełni rekompensują mu dyskomfort powodowany szarpaniem sierści. W ogóle, cierpliwość i spolegliwość mojego maluszka wzrasta wprost proporcjonalnie do ilości oraz rodzaju przygotowanych nagród. To „prawo Forresta”. Takie, jak na przykład, prawo Newtona.
Forrest wyczesany i z powrotem rozczochrany, ja ubrana, śniadanie dla domowników przygotowane, dzieci wyprawione do szkoły. Można iść na spacer. Ile to się człowiek musi napracować zanim wyjdzie z domu. Dzień się jeszcze na dobre nie zaczął, a ja już jestem wykończona. Postanawiam, że w najbliższej przyszłości, wrobię w poranną toaletę Forresta moją córkę Ewę. Jest mniej oporna niż Marta, więc może się uda.
Forrest uzbrojony w obrożę przeciwkleszczową (najskuteczniejsze co udało mi się kupić) oraz obrożę właściwą, do której przypięty jest identyfikator, porywa sprzed drzwi wczorajszy patyk i zbiegamy po schodach.
Z tym identyfikatorem było siedem światów. Zanim opracowałam metodę zamocowania i zabezpieczenia metalowej kapsułki z danymi mojego psiaka, (jakby, nie daj Boże zaginął), Forrest zgubił ich pięć. Teraz jednak identyfikator dynda dumnie, przypięty do obroży mocnym metalowym kółkiem (wymieniłam rachityczne kółeczko z cienkiego drucika na inne) i oklejony czerwoną taśmą izolacyjną (zapobiega rozkręcaniu się kapsułki i przedostawaniu wilgoci do środka).
Niedawno sąsiadka, starsza pani, uświadomiła mi, że oklejając identyfikator czerwoną taśmą, zabezpieczyłam Forresta dodatkowo, przed urokiem. Ponoć jeśli chce się coś lub kogoś uchronić od złych czarów, należy temu czemuś lub komuś przywiązać albo przyczepić coś czerwonego. Sąsiadka twierdzi, że to bardzo skuteczna metoda. No i dobrze. Oczywiście nie wierzę w zabobony, ale......., zaszkodzić nie zaszkodzi.
Tuż przy wejściu do parku spotykamy Panią Kubusiową. Pani Kubusiowa jest fanką Forresta. Uwielbia go i nazywa swoją małpeczką. Wybaczam jej tę „małpeczkę”, bo wiem, że to z miłości.
Pani Kubusiowa bardzo chętnie przejmuje na siebie obowiązek rzucania patykiem, oraz wybacza Forrestowi siniaki na nogach. Siniaki powstają w trakcie potrącania kijem Pani Kubusiowej, w celu zachęcenia jej do zabawy.
Idziemy sobie razem, całkiem zgodnie i rozmawiamy o Forreście. Jaki to jest mądry i jak szybko nauczył się zostawać „na miejscu”, kiedy każe mu się zostać na miejscu, i biec za patykiem dopiero na komendę ”aport”. Bardzo lubię takie rozmowy. Pani Kubusiowa mówi mi, że Dżastinowa przyjdzie dzisiaj później, bo Dżastin musi odpocząć po wczorajszej lekcji. Ponoć chodzą na tresurę. Panią Kubusiową strasznie to bawi. Twierdzi, że Dżastin i tak nigdy nie będzie mądrzejszy od Forresta, nawet po dziesiątym stopniu szkolenia. Chętnie przyznaję rację miłej pani.
Przerywamy na chwilę interesującą rozmowę, żeby pozdrowić pracowników Zieleni Miejskiej.
Panowie sadzą jakieś kwiaty na dużym klombie. Od rana mają dobre humory. Czyżby już coś sobie chlapnęli? Dość wcześnie jak na pierwszego drinka.
Pani – krzyczy jeden z nich – a jak ma na imię ten duży?
Domyślam się, że chodzi o Forresta, bo Kubuś jest zdecydowanie mniejszy.
Forrest – odkrzykuję uprzejmie.
Też ładnie – wrzeszczy ogrodnik – ale my go nazywamy Hadalajza.
No cóż, niech im będzie. Dość oryginalne imię.
Młodszy z mężczyzn chce koniecznie podnieść Forresta. Wyciąga przed siebie ręce i krzyczy „hopa, hopa”.
Mój piesek (35 kilo), nie wyraża chęci wskoczenia w zapraszające ramiona, ale łaskawie pozwala rzucić sobie patyk. Młody pracownik Zieleni Miejskiej wydaje się być usatysfakcjonowany, więc żegnamy się i ruszamy dalej.
Na głównej alejce dołącza do nas Pan od Zuli. Zula to dunker, bardzo rzadko w Polsce spotykana rasa. Pan od Zuli jest z tego dumny.
Forrest lubi Zulę, chociaż wcześniej, jak był jeszcze mały, suka zawsze odbierała mu jego ukochane patyczki. Teraz nie ma o tym mowy. Co prawda Zula nadal próbuje swoich sił, ale mały jest zbyt sprytny i szybki. A jak trzeba, potrafi pokazać zęby w obronie skarbu.
Zacząłem trenować z Zulą – odzywa się Pan od Zuli – jest teraz bardzo szybka.
Ale Forrest i tak jest szybszy – odzywa się Pani Kubusiowa – chociaż to jeszcze szczeniak.
Wie Pani – ripostuje Zula – że moja suka została przywieziona z Danii? Na Śląsku jest jedyną przedstawicielką swojej rasy.
A Forrest przyjechał z Warszawy – nie daje się zbić z tropu Pani Kubusiowa – i jest JEDYNY na całym świecie. I taki piękny.
Zula, za to zdobyła złoty medal na ostatniej wystawie – głos Pana od Zuli brzmi dość nerwowo.
Phi, i co z tego – lekceważąco prycha Kubusiowa – za to Forrest jest najmądrzejszy. Umie siadać na komendę, podawać łapkę, warować, aportować, zostaje na miejscu jeśli mu się każe.
Pokaż pani – woła do mnie – pokaż mu pani, co umie Forrest. Niech zobaczy na własne oczy.
Przywołuję Forresta i prezentuję, na prośbę Pani Kubusiowej, umiejętności mojego pieska. Bóg mi jednak świadkiem, że robię to dość niechętnie. Pan od Zuli wygląda jakby miał za chwilę wybuchnąć, a szczęki drgają mu niebezpiecznie.
Po skończonych popisach oddala się w przeciwnym kierunku, wymawiając się brakiem czasu.
Bardzo się cieszę, że Pani Kubusiowa tak docenia moje maleństwo, ale martwię się, że jeśli będzie go tak chwaliła przed wszystkimi znajomymi z parku, to niedługo ja i mój geniusz będziemy przez nich omijani szerokim łukiem. W końcu wiadomo, że dla każdego normalnego właściciela, to jego pies jest najpiękniejszy, najmądrzejszy i najukochańszy na świecie. Nikt nie lubi nachalnej konkurencji. Mam nadzieję, że Pani Kubusiowa w przyszłości powstrzyma się od podobnych uwag, zwłaszcza w stosunku do akademika Dżastina.
Ja też już muszę wracać. Większość naszych parkowych znajomych, to ludzie niepracujący lub emeryci. Mają kupę wolnego czasu i nie muszą nigdzie się spieszyć. Bardzo im zazdroszczę. Już za piętnaście dziewiąta, a ja o dziewiątej powinnam być w pracy. Znowu spóźnienie?
W drodze spotykam jeszcze Panią Samową z Samym. Samy to piękny, biały samojed. Dość zimnokrwisty, bo, w przeciwieństwie do innych znajomych psów nie reaguje na moje powitanie machaniem ogona i łaszeniem się.
Mam zwyczaj witać serdecznie każdego napotkanego czworonoga. Po części dlatego, że uwielbiam spotykać psy, głaskać je i przytulać, po części, aby przyzwyczajać Forresta do tego, że mam prawo pogłaskać innego psa. Żeby nie był zazdrosny. Robiłam tak od początku i teraz większość psiaków przybiega do mnie chętnie, żeby się przywitać.
Psiaki zwykle najpierw pozdrawiają Forresta, po czym następuje zwyczajowe obwąchiwanie, a w końcu kierują się w moim kierunku.
Są też i takie, które nie darząc małego wielkim uczuciem, omijają go szerokim łukiem i cisną prosto do mnie. Mały na szczęście się nie buntuje. Mogę sobie głaskać kogo chcę. Forest i tak wie, że jest moim oczkiem w głowie.
Dzisiaj nareszcie osiągam sukces, jeśli chodzi o Samyego. Puchate, białe psisko przychodzi na wołanie i macha ogonem. Niezbyt energicznie, ale zawsze. Jestem zadowolona. Pracowałam nad tym parę miesięcy;)
  • 0
algaem

#26 algaem

algaem

    Mruk

  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 96 postów

Napisano 06 kwiecień 2006 - 09:45

XXIV. MÓJ „FILMOWY PIES” (zbliżają się wakacje, już nie mogę się doczekać)

Forrest bardzo się zmienił.
Kiedy przywiozłam go do domu, wyglądał jak czarno - beżowa kluska, z grubymi łapkami i szczurzym ogonkiem, zakończonym małym loczkiem. Jego sierść była taka średnio długa, a po bokach sterczały mu pojedyncze dłuższe kłaczki. Biegnąc, kiwał się na boki jak kaczuszka.
Był słodziutki i zabawny.
Teraz mierzy już ponad 60 cm w kłębie, waży 35 kilogramów. Łapy bardzo mu się wydłużyły, jest szybki i zwinny. Porusza się płynnie, ma takie „kocie ruchy”. Podwozie, czyli łapy oraz brzuch mojego pieska pozostały beżowe z tym, że jeśli dobrze się przyjrzeć, widać, że beż nie jest jednolity. Składa się na niego wiele odcieni tego koloru.
Koniec pyszczka, oraz końcówki uszu są czarne, a pozostałe partie ciała Forresta pokrywa długa sierść z naturalnym balejażem. W skład owego balejażu wchodzą odcienie od srebrnego, poprzez beże, brązy, rudości, aż do głębokiej czerni. Kolorystyczne szaleństwo.
Ten balejaż tworzy rodzaj siodła na grzbiecie, a także bokach i karku mojego psiaka i jest powodem podziwu oraz zazdrości starszych pań, z których niejedna zapytała mnie, jak się „takie coś” robi psu, ile to kosztuje, u jakiego fryzjera i czy ten mistrz fryzjerstwa obsługuje także ludzką klientelę. Kobitki są bardzo rozczarowane, kiedy wyjaśniam im, że to nie fryzjer, lecz natura tak hojnie wyposażyła Forresta w kolory.
No i, z niewiadomych przyczyn, większość ludzi stara się jakoś zaklasyfikować Forresta.
Pani Kubusiowa mówi, że jest podobny do Alfa, tego bajkowego, pozaziemskiego stwora. Pani Maksiowa (ta od bearded collie Maksa), oraz Pani Dżinowa (od amstafa Dżina) twierdzą, że przypomina im tego pso-smoka z Never ending storry.
Panowie, którzy, nieopodal naszej kamienicy, układają kostkę brukową, obserwując jak mały znosi codziennie coraz to większe kłody drewna do domu, twierdzą, że Forrest jest psem „rasy pracującej”. Namawiają mnie też usilnie do zamontowania kominka. Cóż, nie mam nic przeciwko, a nawet bardzo bym chciała mieć w domu kominek, ale pewne względy natury obiektywnej, nie pozwalają mi zrealizować pięknego marzenia.
Podobnie jak panowie od bruku, którzy nie chcą uwierzyć, że Forrest jest kundlem, inni ludzie również usiłują go przyporządkować jakiejś określonej rasie. Wielu, z całą stanowczością twierdzi, że mój pies to briard. I żadne argumenty z mojej strony nie są w stanie przekonać ich, że się mylą. Słyszałam nawet, jak pewien pan wyjaśniał swojej małej córeczce, że „ten piesek to york olbrzymi”.
Dzisiaj, jak każdego ranka, poszliśmy do parku. Forrest bawił się ze swoim bezimiennym kumplem – wyżłem niemieckim. To znaczy, tak naprawdę, wyżeł pewnie nie jest bezimienny, tylko ja nie wiem jak się wabi.
Pani od wyżła, bo tak ją muszę nazywać, należy do grona tych tajemniczych osób, które z nikim się nie integrują. Przebiega po alejkach szybkim, świńskim truchtem, z wzrokiem utkwionym przed siebie. Nigdy się nie zatrzymuje, z nikim nie rozmawia, nie odpowiada na grzeczne pozdrowienia innych spacerowiczów, a psa przywołuje gwizdaniem. W związku z tym nic nie wiemy o tej parze.
Natomiast wyżeł, w przeciwieństwie do swojej pani, jest bardzo serdeczny. Kiedy tylko zoczy jakiegoś psa, biegnie do niego w podskokach i zaprasza do zabawy. Bezimienny Wyżeł uwielbia Forresta, a Forrrest uwielbia wyżła. Obydwaj są w podobnym wieku (wiem, bo obserwowałam Bezimiennego od pierwszych wypadów do parku) i świetnie się rozumieją. Forrest, jak już zapewne wszystkim wiadomo, zawsze ma przy sobie jakiś patyk. Bezimienny Wyżeł nosi w pysku połówki chleba lub duże bułki. Każdy z psów szanuje własność kolegi. Forrest nie zabiera wyżłowi bułek, Bezimienny nie rusza patyków Forresta. Obydwaj są szybcy i zwinni. Uwielbiają się gonić lub bawić w zapasy.
Dzisiaj zaobserwowałam zjawisko, które świadczy o wprost niebywałej harmonii pomiędzy kolegami.
Zapasy trwają w najlepsze, gdy nagle, w sekundzie, oba psy zamarły w bezruchu. Podchodzę bliżej, żeby sprawdzić co się stało i widzę wyżła, który stoi w niewygodnej pozycji, lekko przechylony na bok, z łapą na karku Forresta. A Forrest, również nieruchomy, z głową opartą o grzbiet wyżła, przykucnął i najspokojniej w świecie sika na trawę. Trwało to chwilę. Potem Forrest skończył sikać i zabawa zaczęła się od nowa, tak jakby ktoś nagle włączył zatrzymany wcześniej film.
Ledwie minęło parę minut, znowu przerwa. Składająca się z dwóch psów rzeźba stoi koło drzewa. Tym razem Forrest trzyma łapę na karku Bezimiennego, a Bezimienny, z uniesioną łapą, sika pod drzewem. Moment bezruchu i grupa wraca do swoich zajęć, jakby nic nie przerwało im zabawy. Niesamowite.
Trochę mi głupio, że Forrest jeszcze sika jak „baba”. Za cholerę nie chce podnosić łapy. Inne, znajome psy w jego wieku już dawno zachowują się jak dorośli mężczyźni, a Forrest ani myśli zmieniać swoich zwyczajów. Jak tak dalej pójdzie to wpadnę w kompleksy.
Z oddali słychać gwizd. To nietowarzyska właścicielka Bezimiennego przywołuje swojego psa. Koniec zabawy. Wyżeł porywa swoją bułkę i pędzi przez łąki. Forrest, chcąc nie chcąc, podnosi patyk i biegnie poszukać innego towarzysza do zabawy.
Na pobliskiej ławeczce siedzi para młodych ludzi. Oni też przyglądali się psim szaleństwom. Teraz dziewczyna uśmiecha się do mnie miło i pyta jakiej rasy jest mój pies. Bo, tłumaczy, widzi go nie po raz pierwszy i bardzo jej się podoba. Mąż też jest zachwycony, a jako, że planują kupno psa, zdecydowali się właśnie na takiego.
Bardzo mi miło, że Forest zdobył uznanie w ich oczach, ale niestety, muszę ich rozczarować. Tłumaczę, że to kundel, i że, w związku z tym jest niepowtarzalny. Jedyny taki egzemplarz.
Patrzą na mnie dość nieufnie.
Kundel – mówi mężczyzna – niemożliwe, przecież jest taki ładny. Niech pani powie prawdę. Boi się pani konkurencji, czy co?
Zapewniam ich, że nie kłamię. Cierpliwie tłumaczę, że Forrest jest mieszańcem dwóch ras i wyjaśniam, że nawet gdyby celowo skojarzyć owczarka niemieckiego z owczarkiem francuskim, nie ma pewności, że urodziłyby się szczeniaki podobne do mojego syneczka.
Mówię jeszcze, że niedawno dostałam od Karoliny zdjęcia kilkorga z rodzeństwa Forresta, i że wcale nie są do siebie podobni.
Mili ludzie są bardzo rozczarowani.
Jestem już przyzwyczajona do podobnych reakcji, gdyż nie po raz pierwszy zaczepiano mnie w podobnych sprawach. Forrest, który wygląda jak wielki pluszak budzi ogólną sympatię. Jeden pan usiłował mnie nawet namówić do podjęcia prac nad stworzeniem nowej rasy. Bardzo sympatyczne, ale nie piszę się na to. Według mnie, na świecie, jest już wystarczająco dużo psich ras i niech tak zostanie.
A swoją drogą bardzo dziwi mnie obiegowa opinia na temat mieszańców. Dlaczego ludziom wydaje się, że kundelki muszą być brzydkie? Zupełnie tego nie rozumiem I czy w ogóle są jakieś psy, o których można powiedzieć, że to skończone brzydale? Nie wydaje mi się.
Wielu znajomych i przygodnie spotkanych ludzi, twierdzi również, że Forrest ma „filmową” urodę. Że powinien koniecznie grać w reklamach lub serialach.
No, z tym się w pełni zgadzam.
Kiedy Forrest je, to je całym sobą, z pełnym zaangażowaniem i byłby cudowny do reklamy psiego żarcia. Kiedy śpi jest tak słodki, że powinien reklamować psie posłania. Kiedy się bawi z dziećmi, mógłby grać w filmie najlepszego psa rodzinnego. Zaraz po wyczesaniu, a dokładnie do dwóch sekund po ułożeniu „fryzury”, zanim się otrzepie i zmierzwi na nowo, jest tak piękny, że mógłby doskonale reprezentować firmę, produkującą akcesoria do pielęgnacji psiej urody. Jak wyjdzie z wody może z powodzeniem robić za potwora z Loch Ness. A kiedy jest smutny, to po prostu powinien, być główną postacią w filmikach społecznych na temat schronisk dla bezdomnych zwierząt. Jestem pewna, że bez trudu poruszyłby miliony serc.
No cóż, muszę się przyzwyczaić do tego, że mam w domu GWIAZDĘ.
  • 0
algaem

#27 algaem

algaem

    Mruk

  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 96 postów

Napisano 07 kwiecień 2006 - 12:06

XXV. ZAWIŁOŚCI PSIEJ PSYCHIKI (czekam na te wakacje, a czas się dłuży niemiłosiernie)

Tak sobie spaceruję i rozmyślam.
Oczyma duszy widzę siebie i Forresta, na scenie, w świetle reflektorów, odbierających z rąk dostojnej komisji Oskara za wybitne osiągnięcia w dziedzinie sztuki filmowej.
Rozmarzyłam się trochę, a tu trzeba zejść na ziemię, bo po alejce pełznie Fanda, z którą koniecznie należy się przywitać.
Fanda to goldenka, taka złota, nie biała. A pełza nie dlatego, że jest chora lub pozbawiona łap, ale dlatego, że na widok jakiejkolwiek znajomej, a często i nieznajomej osoby, z radości, przypada do ziemi i czołga się machając ogonem. Myślę, że robi to w tym celu, aby po dopełznięciu do wybranej ofiary, nie obtłukiwać sobie boków lub pleców przy padaniu na ziemię ze zbyt dużej wysokości. Bo Fanda, jak już tylko doczołga się do ludzkich nóg, zwala się na plecy i czeka na pieszczoty. Po dwóch sekundach drapania Fandy po brzuchu, oczy suki wywracają się tak dziwnie, że widać tylko białka, a sama Fanda „odpływa” w Nirwanę.
To bardzo miłe dla tych, którzy lubią drapać psy po brzuchach oraz, oczywiście, dla samej Fandy. Natomiast Pani Fandowa, ma po takich akcjach sporo roboty, zwłaszcza kiedy jest brzydka pogoda, a żądna pieszczot suka uwali się w błotko lub kałużę.
Dołącza do nas pan od Sary.
Sara to owczarek belgijski. Podobnie jak Forrest uwielbia aportować patyki. Zwykle oddaje się temu zajęciu bez reszty, nie zwracając uwagi na otoczenie. Dzisiaj jednak nie bawi się i nie skacze. I wygląda jakoś smutno. Pan od Sary jest bardzo zmartwiony, mówi, że suka przestraszyła się helikoptera, który wystartował akurat w czasie kiedy przechadzali się po płycie lotniska i od tej pory zupełnie się zmieniła. Jest osowiała, wystraszona i niechętnie wychodzi z domu. O zabawie nie ma mowy.
Pan od Sary powiedział nam jeszcze, że planuje zabrać Sarę na dwumiesięczne wakacje na jachcie, żeby się wyciszyła. Ponoć Sara uwielbia pływanie i jest nadzieja, że na morzu wróci jej dobre samopoczucie. Życzymy im wszystkiego dobrego, na pożegnanie. Muszą już iść, bo Sara chce wracać do domu. Biedulka.
W drodze powrotnej spotykam Panią Kubusiową. Czasem mam wrażenie, że Kubusiowa jest w parku ZAWSZE I WSZĘDZIE. Właściwie nie da się jej nie spotkać. Ale to bardzo fajnie. Coś stałego na tym niepewnym świecie.
Kubuś, wyjątkowo podszedł do mnie i dał się pogłaskać. Alleluja!
Zwykle kroczy tuż przy nodze swojej pani, nie bawi się z innymi psami i nie reaguje na powitania. Jest bardzo nieufny i ostrożny od czasu, kiedy został, tu w parku, zaatakowany i dotkliwie poraniony przez owczarka kaukaskiego. Rany na ciele już dawno się wygoiły, ale rany na duszy nadal się jątrzą. Swoją drogą, jakie te psiaki wrażliwe. Trzeba bardzo uważać, żeby ich nie skrzywdzić.
Dzisiaj, wyjątkowo, Kubuś jest zapięty na smycz. To z powodu Emilki, tłumaczy mi Pani Kubusiowa. Jest oburzona, bo Emilka ma cieczkę, a jej pani, zamiast kręcić się po wybranym rejonie, łazi z nią po całym parku. Emilka sika gdzie popadnie, a psy szaleją i uciekają właścicielom. Nawet idealnie grzecznemu Kubusiowi odbiła palma, więc nie może chodzić luzem. Przyznaję rację Kubusiowej. Swoją drogą niektórzy ludzie są bardzo nieodpowiedzialni.
Na szczęście Forrest jeszcze nie reaguje na nęcące zapachy. Zdziwiłabym się gdyby tak było. W końcu jeszcze nawet nie podnosi łapki do sikania. Cholera! Co z nim nie tak? Muszę się skonsultować z jakimś weterynarzem.
Już z pracy wykonuję szybki telefon. Weterynarz uspokaja mnie. Mówi, że Forrest ma jeszcze czas, że dorośnie i, że psy dużych ras zwykle dojrzewają później niż inne. No, dobra, niby jestem spokojniejsza, ale nie do końca. Bezimienny Wyżeł przecież też nie całkiem mały, a już od dłuższego czasu sika jak chłop. Poczekam jeszcze trochę, ale jeśli nic się nie zmieni, pomyślę o jakiejś pomocy dla mojego biedactwa. Przydałby się jakiś dobry, psi psycholog, bo w ty przypadku chodzi chyba o kwestię psychiki, a nie wadę fizyczną.
No i znowu nici z wydajnej pracy na rzecz firmy – żywicielki.
Zupełnie niechcąco zaczynam myśleć o psiej psychice, tak ogólnie.
Na przykład taka Emilka.
Pani Emilkowa wzięła ją dosłownie z ulicy, jako małego psiaka. Emilka rosła jak na drożdżach i miała wielu psich przyjaciół. Potem jednak uległa wypadkowi samochodowemu (nie znam szczegółów) i zachorowała na padaczkę. Choroba sprawiła, że Emilka stała się agresywna w stosunku do innych psów i teraz Pani Emilkowa samotnie spaceruje po parku, pozdrawiając znajomych z daleka, machaniem ręki.
Secio, który, jeśli tylko zdarzy się, że jakiś pies na niego warknie, nie chce wychodzić do parku. Nie wolno też na niego krzyknąć, bo się obraża i bardzo długo trwa zanim da się przeprosić.
Sara ze swoim helikopterowym urazem.
Kubuś, od lat zestresowany i wystraszony.
Fanda, która, nie pilnowana wyżera świństwa z koszy na śmiecie, mimo, że naprawdę nie wygląda na zagłodzoną, a na dodatek czołga się po błocie i pod wpływem pieszczot „odlatuje” jak po działce czegoś mocnego i zakazanego.
Psia natura jest bardzo skomplikowana i tajemnicza. Myślę o tym, jak łatwo zranić psią psychikę, nawet nieświadomie, i narobić w niej nieodwracalnych szkód.
Mam nadzieję, że mojej gwieździe, od tych wszystkich komplementów, nie uderzy do głowy woda sodowa. I, że w końcu zacznie podnosić łapę do sikania. Tyle jeszcze przed nami. Muszę bardzo uważać, żeby czegoś nie zepsuć.
  • 0
algaem

#28 algaem

algaem

    Mruk

  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 96 postów

Napisano 10 kwiecień 2006 - 10:08

XXVI. MATKA NA TELEFON (w końcu zaczęło się prawdziwe, gorące lato)

Siedzę w biurze i bezmyślnie gapię się w okno. Na dworze ptaszki śpiewają i pięknie świeci słońce.
Właściwie mam jeszcze kupę roboty, bo za parę dni zaczynam urlop, a jak już wcześniej wspomniałam, jestem jedynym stacjonarnym (czyli przykutym do fotela na stałe) pracownikiem biurowym. To sprawia, że wszystkie obowiązki związane z prowadzeniem biura, odpowiadaniem na zupełnie idiotyczne pisma z różnego rodzaju instytucji, realizowaniem przelewów, odbieraniem telefonów, tłumaczeniami, czytaniem umów, korespondencją z prawnikami i notariuszami, zajmowaniem się sprawami kadrowymi i czym popadnie, należą do mnie. Dlatego muszę się szczególnie dokładnie przygotować do urlopu, żeby nie zastać po powrocie stert papierów na biurku i bałaganu, z którym trudno by mi było sobie poradzić.
Nikt przecież za mnie nic nie zrobi podczas mojej nieobecności. I to, niestety nie dlatego, że jestem genialna oraz niezastąpiona, ale z tej prostej przyczyny, że nie ma w firmie drugiego jelenia od codziennej, czarnej roboty. Żeby nie było wątpliwości, tym pierwszym jeleniem jestem ja.
Niestety nie potrafię się skupić na obowiązkach, bo bardzo mi smutno. Nawet nie ciągnie mnie do domu, bo tam jakoś dziwnie pusto i cicho.
Mama z dziewczynami i Forrestem wyjechali już do Rożnowa. Bardzo za nimi tęsknię.
Niby fajnie, że ich nie ma. Mniej pracy i w ogóle. Tak sobie myślałam. Ale już mi to myślenie przeszło. Tak naprawdę, lubię kiedy wszyscy są w domu, mimo zamieszania, kłótni, bałaganu, hałasu, ciągle pełnego kosza z brudnymi ubraniami i wiecznie pustej lodówki.
Dzwonię do nich codziennie, żeby dowiedzieć się co słychać. „Co słychać” to takie głupie pytanie, które, nie wiadomo czemu, zadaje się zwyczajowo, dzwoniąc do kogokolwiek.
Można się spodziewać odpowiedzi w stylu: „U nas OK. A co u was?” albo „Stara bieda. A u was?” i tym podobnych lotnych tekstów. No, a potem trzeba się męczyć z wymyśleniem równie inteligentnej riposty.
W każdym razie, jakoś się sprężyłam i wyciągnęłam od mojej mamy trochę informacji na temat bieżącej sytuacji.
Dziewczyny oczywiście się nudzą. Marta całe dnie spędza w sypialni, grając na swojej gitarze elektrycznej, czym doprowadza do szału resztę rodziny. Do ogródka nie wychodzi. Zo gorąco. Specjalnie mnie to nie dziwi, bo podczas trzydziestostopniowych upałów, z uporem maniaka, wciąga na siebie czarne, długie spódnice, bluzki z długimi, powiewnymi rękawami oraz glany dwudziestki (takie długie do samych kolan, sznurowane buty). Rozpuszczone, długie włosy skutecznie dogrzewają plecki mojej córeczki. Po prostu bajka.
W ramach rozrywki Ewa usiłuje się włączyć w przygotowywanie posiłków, ale tu na drodze staje jej babcia, jak lwica broniąca dostępu do kuchni.
Ewcia więc, z braku lepszego pomysłu, bawi się w piaskownicy z Ignacym. Pięcioletnim synem mojej kuzynki. Nie mam pojęcia co robi przez resztę czasu, ponieważ zabawy w budowanie babek z piasku, z małym brzdącem, to średnio interesujące zajęcie dla czternastoletniej dziewczyny.
Bo w Rożnowie jest jeszcze ciocia Wanda, która przywiozła ze sobą wnuka.
No i oczywiście notorycznie wybuchają kłótnie o telewizor. To znaczy nie o sam przedmiot w postaci telewizora, lecz o wybór konkretnych programów.
Ciocia optuje za programami religijnymi, teleturniejami lub audycjami z koncertów muzyki poważnej, a także za bajkami rysunkowymi. Te ostatnie w celu zaspokojenia potrzeb wnuka.
Dziewczyny wolałyby raczej oglądać filmy i seriale. Kłótnie są zażarte, gdyż w kwestii telewizji, ciocia potrafi wykazywać wyjątkowy upór i waleczność. Wydaje mi się, że te spory dostarczają wszystkim swoistej rozrywki.
Za to Forrest bawi się doskonale. Obawiałam się trochę i długo namyślałam czy pozwolić mu jechać. Wydawało mi się, że będzie się śmiertelnie nudził bez naszych wspólnych spacerów i spotkań z kolegami. W Rożnowie jest też co prawda Sonia, borzojka rodziców Ignacego, ale dostojna suka nie zniży się przecież do tarzania się po trawie z jakimś rozbrykanym psim podrostkiem.
Tak więc Sonia nie bawi się z moim syneczkiem. Całe dnie spędza leżąc na kanapie.
W nocy przenosi się na wolne łóżko w pokoju mojej mamy. Z tym łóżkiem też jest pewien problem. Obydwa psy chcą na nim spać. W związku z tym moją mamę, która ma bardzo lekki sen, budzą każdej nocy i to po kilka razy, odgłosy przepychanek, powarkiwania, a czasem nawet łomot psiego ciała spadającego na drewnianą podłogę. Psy niby ustaliły między sobą kolejność i czas spania w łóżku (oprócz łóżka jest w pokoju mamy do ich dyspozycji wełniany dywanik) ale czasem im się coś przestawia i wtedy podnoszą raban. Zdarza się też, że zasypiają razem na tym nieszczęsnym łóżku (oczywiście odwróceni do siebie tyłkami), ale czasem któryś z psów gwałtownie prostuje łapy i wtedy drugi spada na ziemię.
Pozostałe sypialnie znajdują się na górze. Tam jakoś nie chce się wchodzić leniwym psiskom. Oczywiście na dole, w tak zwanym ogólnodostępnym pokoju, jest jeszcze kanapa i psie posłanie, ale żaden pies nie chce być sam w pokoju. To znaczy w nocy, bo w dzień nasi bohaterowie bardzo chętnie korzystają ze wspomnianych sprzętów, ze szczególnym uwielbieniem dla miękkiej kanapki.
Jestem bardzo dumna z mojego pieska. Mimo, ze dużo młodszy i mniej doświadczony, nauczył Sonię jednej rzeczy. A mianowicie nauczył ją zjadać wszystko z miski.
Do tej pory Sonia dostawała skolko ugdno psich kulek, nad którymi marudziła dzień lub dwa.
Teraz sytuacja się zmieniła. Po pierwsze Sonia zaczęła dostawać jedzenie trzy razy dziennie, w mniejszych ilościach. Moja mama stwierdziła, że skoro Forrest jada trzy razy dziennie, to suka musi dostawać jedzenie równie często żeby nie czuła się pokrzywdzona.
Znając żarłoczność naszego pieska, mama ustawiła miski małego na tarasie, a miski Sońki na ganku. Żeby nie było nieporozumień.
No i pierwsze wspólne posiłki wyglądały w ten sposób, że Forrest połykał swoje, a potem pędzlował to co wybredna dama zostawiła sobie na później.
Nauczona przykrymi doświadczeniami psica, zaczęła więc zjadać wszystko za jednym razem.
Ale to przecież nie mogło zniechęcić mojego słoneczka.
Zaczął pochłaniać swoją porcje jeszcze szybciej niż zwykle, biegł na ganek, odpychał Sońkę od jej własnej miseczki i wyżerał to, co jeszcze zostało na dnie.
W związku z tym moja mama zaczęła zamykać drzwi na ganek, żeby biedna charcica mogła w spokoju skonsumować swoją porcję.
Cóż za problem, drzwi można przecież otworzyć. Sońka znowu była poszkodowana. Mama zaczęła więc zamykać drzwi na klucz.
Mój Forrescik i z tą przeszkodą sobie poradził. Zbiegał z tarasu, okrążaył dom i otwierał sobie zewnętrzne wejście na ganek. No i Sońcia znowu była poszkodowana.
Moja mama jednak się zawzięła. Teraz sytuacja przedstawia się następująco.
Mama szykuje jedzenie dla psów. Ewa biegnie zamknąć drzwi prowadzące z ogrodu do jadalni Soni. W tym czasie ciocia i mama biorą miski i każda, w asyście właściwego psa ustawia, swoją miskę w wyznaczonym miejscu. Forest zostaje na tarasie, Sońka zamknięta na ganku (obydwie pary drzwi dokładnie zabezpieczone.
Po paru minutach (Forrest już oczywiście najedzony) Ewa biegnie przez ogród do ganku, zagląda przez szybki i sprawdza czy hrabinia ;) uporała się ze swoją porcją. Jeśli tak, wraca do domu, a mama otwiera wewnętrzne drzwi. Sonia wychodzi, a mały łakomczuch wpada na ganek i wylizuje jej pusta miskę.
Strasznie to skomplikowane, a do tego powtarza się aż trzy razy w ciągu dnia. Cóż robić, jakoś trzeba pokonywać życiowe trudności. Obawiam się, ze ten rodzaj zachowania mojego, skąd inąd idealnego pieseczka, nie może być powodem do dumy. Jednak pocieszam się myślą, że przecież nikt nie jest do końca perfekcyjny.
Mimo, że Sonia jest taka nietowarzyska, Forrest ma przez cały dzień mnóstwo zajęć. Pomaga mamie plewić, uczestniczy w zbiorach owoców. To znaczy, podczas gdy inni napełniają koszyki, mały napycha się malinami, borówkami amerykańskimi, jabłkami, śliwkami, czereśniami i wszystkim co akurat dojrzało.
Raz zjadł tyle śliwek, że się pochorował. Rozbolał biedaka brzuszek i zwymiotował ze dwa kilogramy fioletowej pulpy. Dobrze, że mama powiedziała mi o tym dopiero jak już wszystko wróciło do normy, bo chyba bym oszalała z niepokoju.
Poza tym Forrest bawi się z Ignacym. Chłopcy jakoś pokonali wzajemny strach i zakumplowali się na dobre.
Tam gdzie Ignacy, jest i Forrest. I na odwrót. Bawią się razem w piasku, chlapią wodą z małego, dmuchanego basenu, sadzą roślinki (to znaczy Ignacy sadzi jakieś trawki, a Forrest je wkopuje), bawią się w berka, wyrywają sobie gumowe zabawki.
Wieczorem zarówno jeden, jak i drugi dosłownie padają z nóg i zasypiają w trakcie dobranocki.
Forrest tak pokochał Ignacego, że poczuł się w obowiązku bronić chłopca przed wszelkimi niebezpieczeństwami.
Pewnego dnia Ignacy był bardzo niegrzeczny i jego babcia podniosła rękę żeby mu przyłożyć w tyłek.
Mój mały bohater, jak tylko zobaczył, że ktoś chce skatować jego przyjaciela, zawarczał głucho i skoczył na oprawcę niewinnych dzieci, czyli na moją ciocię. Nie ugryzł jej, co prawda, ale odepchnął od ofiary, którą dodatkowo zasłonił własnym ciałem.
Nigdy bym nie pomyślała, że mój delikatnie rzecz ujmując, ostrożny piesio, znajdzie w sobie tyle odwagi. Jednak mam powody do dumy!
Ignacy natychmiast wyciągnął z tego zdarzenia właściwe wnioski. Od tej pory, jak tylko zdarzy mu się coś nabroić, nie czekając na reakcję swojej babci, biegnie schronić się u boku swojego dzielnego przyjaciela i obrońcy.
Dzisiaj jest szczególny dzień. 14 lipca. Dwoje z moich dzieci ma urodziny. Ewa kończy czternaście lat, Forrest pierwszy rok życia.
Łapię za słuchawkę i dzwonię, żeby złożyć im życzenia. Ewa ,mówi mi, że ciocia upiekła dla niej pyszny tort ananasowy. Mój mały solenizant dostał tort kiełbasiany z jedną świeczką, którą Ewcia pomogła mu zdmuchnąć. Trochę mnie niepokoi ta kiełbasa, ale co tam. Raz w roku chyba nie zaszkodzi.
Tak mi smutno, że nie mogę być teraz z moją rodziną. Bardzo za nimi tęsknię. Ale już niedługo. Pracuję do końca tygodnia, a potem nareszcie wakacje. Chyba jakoś przeżyję tych parę dni.
  • 0
algaem

#29 algaem

algaem

    Mruk

  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 96 postów

Napisano 11 kwiecień 2006 - 08:24

XXVII. WAKACJE 1 (lato to moja ulubiona pora roku)

Nareszcie nadszedł długo wyczekiwany piątek. Właśnie wróciłam z pracy, a więc można powiedzieć, że zaczęły się dla mnie prawdziwe wakacje. Dzisiaj wyjeżdżamy do Rożnowa. Wszystko już spakowane. Wystarczy tylko wrzucić bagaże do samochodu i w drogę.
Podróż mija nam bardzo miło. Za Wieliczką wjeżdżamy w wiejskie drogi i możemy podziwiać piękne, sielskie widoki. Zielone pola, lasy, wielkie połacie sadów. Koło domów kręcą się ludzie, oddając się tajemnym letnim zajęciom. Cieplutko i słonecznie. To lubię najbardziej.
Dzieci dzwonią do nas co najmniej pięćdziesiąt razy, żeby dowiedzieć się gdzie aktualnie jesteśmy i kiedy w końcu przyjedziemy. Telefon milknie tylko w momencie przejazdu przez wzniesienia w okolicach Królówki. Tam nie ma zasięgu. Chwała ci Panie za te chwile spokoju. Zatrzymujemy się przy drodze i kupujemy czereśnie oraz pomidory. Świeże, pachnące i bardzo pyszne.
Kiedy dojeżdżamy na miejsce zaczyna się ściemniać. Piękny, letni wieczór.
Dziewczyny warują przy bramie. Forrest kręci się obok. Wysiadamy z samochodu i wystawiamy na zmasowany atak stęsknionego potomstwa. Po pierwszych powitaniach, przykucam i wyciągam ręce w stronę mojego syneczka, który dyskretnie przywarował za najbardziej oddalonym krzakiem. Mały cofa się i powarkuje. Co się stało? Chce mi się płakać. Syneczek zapomniał o mamusiL To potworne!
Walcząc ze łzami, wołam go po imieniu. Nastawia pilnie uszu i nagle spod krzaka wystrzela w moim kierunku kula futra. Przewracamy się na trawę obściskujemy, całujemy i wylizujemy. Pragnę tu wyjaśnić, że ja obściskuję i wydzielam całusy, a Forrest wylizuje. Żeby nikomu nie przyszło do głowy, że jest odwrotnie. Naprawdę mi ulżyło. Wydaje mi się czasem, że syneczek trochę przesadza z tą swoją wrodzoną „ostrożnością” ;)
Potem witamy się z mamą, ciocią i przyklejonym do nóg babci Ignacym. Mam wrażenie, że chłopak jest równie „ostrożny” jak mój aniołek. Pod tym względem są do siebie bardzo podobni. Kłaniamy się uniżenie rozwalonej na kanapie Soni. Hrabinia nie uznała za stosowne ruszyć się z miejsca z tak błahego, jak przyjazd gości, powodu. No cóż. Co gmina to obyczaj.
Po kolacji idziemy na górę. Wszyscy są zmęczeni, a jutro czeka nas dużo atrakcji,. Takich jak, na przykład, koszenie i grabienie trawy, która od naszego ostatniego pobytu zdążyła urosnąć o dobre pół metra. Trzeba też poprzycinać bluszcz i wiciokrzewy obrastające altankę. Tak się wszystko rozrosło, że mam obawy, iż delikatna, zbudowana z cienkich listewek kratownica załamie się pod ciężarem zieleni.
Budzę Forresta i namawiam, że by poszedł z nami. Jest nieprzytomny. Łapy mu się plączą i o mało nie spada ze schodów. Wcale się nie dziwię. W domu, w Katowicach, przesypiał prawie pół dnia. Tutaj nie ma na to czasu.
Rano budzi mnie warczenie kosiarki. Adam już rozpoczął prace polowe. Będzie dużo grabienia, bo nie zamontował kosza na skoszoną trawę. Twierdzi, że mu przeszkadza w pracy. Świetnie. Nienawidzę grabienia.
Za to o altankę mogę się nie martwić. Forrest już załatwił sprawę po swojemu. Przegryzł jeden z głównych pędów bluszczu tuż przy ziemi. Teraz tylko poczekamy aż wyrastające z niego gałązki i liście uschną i po kłopocie. Kochane psisko. Musiał się biedaczek nieźle namęczyć, żeby pomóc mamusi. Pęd był gruby jak moje ramię.
Żebym się jednak nie nudziła, moje kochane maleństwo wykopało w ogrodzie ze dwadzieścia głębokich dziur. Teraz, w ramach rozrywki, mogę zabrać się za zakopywanie dołków. Zbieram ziemię z kretowin i zasypuję dziury. Swoją drogą muszę przyznać, że mój mały geniusz niczego nie robi bez przyczyny. Do tej pory nigdy nie wiadomo było co robić z czarnymi kopkami szpecącymi trawnik. Gdzie upchnąć nadwyżkę ziemi. A teraz proszę jaki komfort.
Adam skończył kosić, więc łapiemy za grabie (fuj). Zgarniamy trawę w kopki, a Forrest wpada w nie i rozsypuje.
Ale niech nikt nie myśli, że ta jego działalność to jakaś perfidna dywersja. Każdy wie, że aby uzyskać dobrze wysuszone sianko, należy od czasu do czasu przerzucić zgrabioną trawę. No więc my grabimy, mały przerzuca, my znowu grabimy i tak dalej. To bardzo mądre, ponieważ krowa, która zjadłaby takie nie dosuszone siano, mogłaby dostać wzdęcia i nieszczęście gotowe. Nie mamy co prawda krowy, ale nie wiem czy nie czas zastanowić się nad nabyciem sympatycznego zwierzęcia. Byłoby świeże mleko, serek, śmietana. Zapaliłam się do tego pomysłu. Konsultuję go z rodziną ale Adam uświadamia mi, że w Katowicach nie mamy miejsca na trzymanie tak dużego zwierzęcia. No i krowa nie zmieściłaby się do samochodu.
Pomysł spalił na panewce, a szkoda. Lubię krowy.
A propos krowy, to bardzo podobało mi się spotkanie synusia z Afryką pani Gądkowej.
Krowa Pani Gądkowej ma na imię Afryka, bo jeden z jej boków zdobi plama będąca dokładnym wizerunkiem egzotycznego kontynentu.
Pewnego dnia wybraliśmy się na wycieczkę.
Wpakowaliśmy się do auta i w drogę. Okna pootwierane, bo bardzo ciepło. Mały z dziewczynami na tylnym siedzeniu. Usiadł na kolanach Ewy i wystawił głowę przez okno. Ewa jęczy, że jej ciężko, a mały jest zachwycony. Wszędzie tyle ciekawych rzeczy, nowych, nieznanych zapachów. Wiatr rozwiewa mu sierść. Teraz rzeczywiście wygląda dokładnie jak smoko-pies z „Newer ending storry”. Dżinowa i Maksiowa miały rację porównując Forresta do tego bajkowego stwora.
Mój smoko-pies przygląda się kurom, kaczkom, gęsiom. Czujnie obserwuje pasące się przy drodze kozy. Podejrzewam, że tajemnicze, rogate stwory budzą w nim lekki niepokój. Pozdrawia szczekaniem wiejskie psy. Te wiejskie psy, to straszna udręka dla kierowców.
Czają się w przydrożnych rowach, by znienacka wyskoczyć i zaatakować koła przejeżdżających samochodów. Trzeba bardzo uważać żeby któregoś nie potrącić. Drętwieję z przerażenia, na samą myśl o tym, co mogłoby się zdarzyć.
Po krótkiej podróży (coś około dziesięciu minut), dojeżdżamy pod mały, wiejski sklepik. Zostawiamy tam samochód, kupujemy wodę mineralną (nie gazowaną, żeby i Forrest mógł się napić), trochę słodyczy dla umilenia wędrówki i wspinamy się łagodnym zboczem w stronę lasu.
Nie pisałam jeszcze o tym, ale Forrest nauczył się pić z butelki. Ja jestem strasznym wodopijem, więc jak tylko zaczyna się robić trochę cieplej, taszczę ze sobą wszędzie butlę z wodą. Podczas jednego ze spacerów zauważyłam, że Forrest strasznie ziaje. Najwyraźniej był spragniony. Nalałam trochę wody na rękę i dałam mu do wypicia. Bardzo się ucieszył, ale ilość, którą zdążył połknąć była znikoma. Większość się wylała, a do tego ręka cała uślimtana. Nieekonomicznie i nieprzyjemnie.
Wtedy poprosiłam małego żeby usiadł i zaczęłam lać wodę cienkim strumyczkiem na jego nosek. Natychmiast zorientował się o co chodzi i zaczął łapać spadające krople. Teraz, kiedy jest spragniony, podbiega do mnie, siada i popatruje znacząco na butelkę. Ja leję wodę, a on przechwytuje strumień w powietrzu. Idealna współpraca.
No więc, idziemy sobie wiejska, bitą dróżką i podziwiamy widoki. To znaczy my z Adamem podziwiamy, a dziewczyny narzekają. Twierdzą, że są wykończone, gorąco, stromo (?!) i w ogóle niefajnie. Najwyraźniej nie lubią pieszych wędrówek. Przy życiu trzyma je tylko obietnica kupna dużych lodów w wiejskim sklepiku.
Za to Forrest jest zachwycony. Podbiega do płotów, za którymi szczekają wiejskie kundle. Chciałby się zaprzyjaźnić ale nic z tego. Kudłaci autochtoni nie są zbyt towarzyscy. W odpowiedzi na przyjazne machanie ogonem, szczerzą groźnie kły, a kiedy mój dobrze wychowany mieszczuch zbytnio się zbliży, chowają się w swoich budach.
Ale mały i tak jest zadowolony. Znalazł jakiś patyk i biega z nim po polach. Mam nadzieję, że właściciele pól nie zaatakują nas widłami, w odwecie za zdeptane uprawy.
Na jednej z łąk pasie się Afryka. Ma rogi obwiązane sznurem, do którego przyczepiony jest długi łańcuch. Drugi koniec łańcucha umocowany jest do metalowego kołka, mocno wbitego w ziemię.
Forrest dostrzegł dziwne, wielkie zwierzę i teraz zbliża się do niego na ugiętych łapach. Ostrożnie i powoli. Wyciąga szyję i węszy. Nawet nie zauważył, że patyk wypadł mu z pyszczka.
A krowa, jak to krowa, stoi sobie spokojnie i przeżuwa. W końcu co ma innego do roboty.
Ja jestem wyjątkowo spokojna. Nie ma mowy, żeby mój ostrożny syneczek zbytnio zbliżył się do nieznanej istoty, która niewątpliwie musi mu się wydawać przerażającym monstrum.
Odległość dzieląca zwierzęta powoli się zmniejsza. Mały pełznie wśród traw. Z daleka wygląda jak polujący lew, a właściwie lwica, bo lwie samce, cholerne lenie, nie polują, tylko przychodzą na gotowe. Właściwie, jak się nad tym dobrze zastanowić, to większość samców tak ma. Nie lubią się przepracowywać.
Nagle krowa odwraca łeb i zauważa moje maleństwo. Wyciąga głowę i muczy. Bardzo głośno. Zgodnie z przewidywaniami, mój bohater, odskakuje do tyłu jakby miał sprężyny w łapach. Potem jednak łapie swój patyk i biegnie w stronę zdziwionej Afryki.
Tego nie przewidziałam. Mały najwyraźniej ma ochotę na zabawę, a krowa zaczyna się denerwować. Widzę, że nastawia rogi i rusza w stronę mojego maleństwa, które, w porównaniu z ogromnym zwierzęciem wydaje się wyjątkowo kruche i delikatne.
A Forrest, najwyraźniej nieświadom niebezpieczeństwa, przypada do ziemi i zawzięcie macha ogonem.
Zaczyna się robić niebezpiecznie, bo rozjuszona krowa napina gruby łańcuch, a kołek zaczyna niebezpiecznie wysuwać się z ziemi. Mały zachwycony. Podbiega prawie pod same rogi, znowu odskakuje i kusi – „Złap mnie jeśli potrafisz”.
Jestem naprawdę przerażona. Krowy mają ostre rogi, twarde kopyta i są bardzo silne. W starciu z takim potworem mój maluszek nie miałby żadnych szans. A na dodatek, gdyby krowa zerwała się z łańcucha, musielibyśmy ją złapać i odprowadzić na miejsce. A to jest nie łatwe zadanie. Afryka jest wyjątkowo uparta.
Trzeba interweniować. Gwiżdżę, żeby odwołać Forresta. Na szczęście, moje posłuszne słoneczko od razu do nas wraca. Jest rozbawiony i szczęśliwy. Oczy mu błyszczą radością. „Widzisz - zdaje się mówić – nie taki ze mnie tchórz, jak ci się wydawało”.
Idziemy dalej. Mijamy staw z kaczkami i gęśmi. Kaczki spokojne, a gęsi wyciągają szyje i syczą. Forrest się nie zbliża. Pewnie uznał, że gęś może być dużo bardziej niebezpieczna niż krowa. Nie mam zamiaru przekonywać go, że się myli. W końcu każdy ma prawo do własnej oceny sytuacji.
Spotykamy jeszcze miłego kundelka, towarzyszącego grupie rowerzystów. Psiaki bawią się chwilę razem. Polega to na tym, że Forrest goni kundelka, a ten ucieka z piskliwym szczekaniem. Lepsza taka zabawa niż żadna. Małemu wyraźnie brakuje psiego towarzystwa.
Na drugi dzień rano budzi nas bębnienie deszczu o dach.
To smutny dzień, bo musimy wracać do Katowic. Pocieszający jest fakt, że za pięć dni znowu wracamy tu na cały tydzień. Jednak nie odważyłam się wziąć dwóch tygodni urlopu w jednym ciągu. Nie wygrzebałabym się później z robotą w biurze.
Wspólnymi siłami wyprowadzamy, a właściwie wynosimy Sonię na trawnik. Nie załatwiała się już od kilkunastu godzin. Nie lubi wychodzić na deszcz. Ale w tym przypadku postanawiam być nieugięta. Jeszcze się pochoruje od tego niesikania.
Biedna suka stoi na trawie, dosłownie na czubkach palców i wygląda jak siedemdziesiąt siedem nieszczęść. W końcu, widząc, że nie ustąpię, wchodzi pod taras i załatwia swoje potrzeby. Przynajmniej nie kapie jej na głowę.
Żegnamy się i wyjeżdżamy. To bardzo przykre. Na tarasie stoją trzy nieszczęścia. Marta, Ewa i Forrest. Chce mi się płakać.
Pocieszam się myślą, że pięć dni szybko minie i znowu będziemy razem. Dobrze, że są jeszcze telefony. Jestem pewna, że za okres wakacji zapłacimy gigantyczne rachunki.
  • 0
algaem

#30 algaem

algaem

    Mruk

  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 96 postów

Napisano 12 kwiecień 2006 - 14:31

XXVIII. NIEZREALIZOWANE MARZENIA KASI (pięć okropnie długich dni)

No i znowu jestem w pracy.
Kupa papierów do przerzucenia, telefonów do wykonania, korespondencji. Co się dzieje? Nie było mnie tylko przez tydzień, co w praktyce oznacza pięć dni, tak zwanych „roboczych”, a tu tyle „niespodzianek.
Pani z poczty z satysfakcją zarzuciła mnie całym stosem kopert.
Czy inni ludzie nie mają wakacji? Czy nie czują potrzeby wyluzowania się w okresie letnim?
Co ich napadło żeby tyle dzwonić i pisać? To nie jest normalne. Ja, ze swojej strony, staram się nikomu nie uprzykrzać życia. Mniej ważne sprawy odkładam do września i uważam, że to naprawdę słuszna postawa.
A na dodatek pada deszcz i nawet nie można poprawić sobie humoru gapieniem się w okno.
Czas ciągnie się jak rozgotowane spagetti. Miałam nadzieję, że te pięć dni minie zupełnie niepostrzeżenie, a dzieje się wręcz przeciwnie. To jakiś horror!
Na szczęście na ekranie miga mi kopertka. Kasia weszła na GG.
Przesyła mi wiadomość. Dzięki ci Kasiu za chwilę rozrywki.
Kasia chce kota. A Prezes nie chce się zgodzić. Uważa, że Flogo wystarczy. Kasia prosi mnie żebym pomogła jej go przekonać.
Mamy z Kasią taki układ. Jeśli ona czegoś chce od Grzesia, to ja jej pomagam go nakłonić do zgody. Jeśli, ja chcę coś wydębić, ona robi to samo dla mnie.
Zwykle to bardzo skuteczna metoda. W ten sposób mój biedny szef nie ma spokoju, ani w pracy, ani w domu. Taka zmasowana forma nacisku bardzo źle działa na jego system nerwowy, więc przeważnie, dla świętego spokoju, ulega naszym naciskom.
Mówi wtedy że „te princessy z Polska są gorzej, że życie”. Bo jakoś tak się stało, że Prezes jest przekonany, iż każda Polka to „princessa”. No i dobrze, niech tkwi w tym przekonaniu. Ani ja ani Kasia nie mamy zamiaru wyprowadzać go z błędu.
„Kasia chce kota, a ty nie chcesz się zgodzić, ty francuski potworze” – wrzeszczę do drugiego pokoju.
„A co jak Flogo nie lubi kot i zje on? Kasia zabije mi” – pada odpowiedź.
Jak nie lubi, to chyba nie będzie jadł, tak sobie myślę, ale piszę Kasi o obawach Prezesa.
Kasia twierdzi, że Prezes demonizuje.
„Kasia mówi, że przesadzasz” – krzyczę, chociaż tylko babska solidarność nie pozwala mi przyznać odrobiny racji Prezesowi.
„Nie diskutui z takie princessy. Mam co do robić tu.” – odwrzaskuje mój szef. Że niby taki zajęty.
Odpisuję Kasi, że Grześ nie podejmuje dyskusji i zgodnie z własnym sumieniem, sugeruję, że kot, to może jednak nie najlepszy pomysł. Bo co będzie, jeśli rzeczywiście zwierzaki się nie pogodzą. Wtedy nieszczęście i kłopot gotowe.
Dzwoni mama i mówi, że u nich pada. A na dodatek zerwała się gwałtowna burza. Na szczęście Forrest, mój bohater, wcale się nie boi. Chciałabym go ucałować.
Dzisiaj Kasia wpadła na inny pomysł. Przemyślała sprawę kota i wykombinowała, że jeśli nie kicia to jakieś małe psiątko. Żeby Flogo miał braciszka. Oczywiście Forrest jest „braciszkiem” Floga, ale chłopcy nie mają okazji często się spotykać. A Flogowi przydałby się braciszek na stałe.
Kasi podoba się jack russel terier. Widziała takiego podczas spaceru i od razu się zakochała.
Też mi się ten pomysł spodobał. Dwa psy w domu to bardzo fajna sprawa.
Gdyby tylko Prezes dał mi podwyżkę, też bym się nad tym poważnie zastanowiła. Niestety na razie nic z tego. W kwestiach finansowych mój szef jest bardzo oporny. Czuję się niedoceniana. Dosłownie.
Krzyczę do Grzesia, że Kasia chce kupić Flogowi braciszka.
„Flogo ma swój brat Forrest u ci” – odpowiada przytomnie.
Tłumaczę, że Forrest to taki „odświętny”, z racji rzadkich kontaktów, braciszek, a Flogowi przydałoby się bardziej „powszednie” rodzeństwo.
Na poparcie swoich słów wyszukuję stronki, na których słodziutkie „jacki” bawią się na zielonej trawie i proszę szefa, żeby przyszedł do mojego pokoju, bo mam ważną sprawę.
Burczy coś pod nosem, że „ mam ważna sprawa tu, a ty mówisz mi gupoty pewnie” ale przychodzi. Muszę dodać, że ta „ważna sprawa tu” to poszukiwanie nowego aparatu fotograficznego na allegro. Nie mam więc żadnych oporów przed odrywaniem Prezesa firmy od obowiązków.
Grześ patrzy na pieski szczerzące białe kiełki z mojego ekranu. Widzę, że mu się podobają, ale postanawia być twardy.
„Nie mam taki duży dom na dwa pies” – broni się i ucieka do swoich aparatów. Cholerny nudziarz!
Piszę Kasi o tym domu, a właściwie o jego braku. Gadamy chwilę i dochodzimy do wniosku, że to właściwie nie jest żaden problem.
To co z tego, że w tej chwili Kasia z Grzesiem mieszkają w małym mieszkanku na Kazimierzu.
Przecież zawsze można je sprzedać, zaciągnąć kredyt i kupić dom w willowej dzielnicy Krakowa. Genialne i proste.
Przez chwilę planujemy z Kasią zakup domu i wybieramy odpowiednią dzielnicę. Żeby nie było za daleko do centrum. Myślimy też o dużym ogrodzie i o tym jak się będziemy latem spotykać na grilu. Te letnie wieczory pachnące maciejką. No i te zwierzaki hasające pomiędzy pięknie wypielęgnowanymi klombami. No bo jak się ma dom, to właściwie można mieć nie dwa ale i pięć psów. Dla kotów też znajdzie się sporo miejsca. Właściwie to mogłybyśmy jakoś tak pokombinować, żeby nie sprzedawać tego mieszkania na Kazimierzu. Niech sobie Prezes tam mieszka. My z Kasią i zwierzakami zamieszkałybyśmy w nowym domu z ogrodem. Moje dziewczyny też mogłyby się wprowadzić. Dla Marty i jej zespołu zrobiłybyśmy specjalnie wyciszone studio. Ewcia dostałaby własny pokój z różową toaletką.
A mój mąż oraz narzeczony Kasi, odwiedzaliby nas od czasu do czasu, dostarczając niezbędnej do życia gotówki. Z zastrzeżeniem, że Grześ będzie nam dawał więcej niż Adam, bo więcej zarabia. Myślę, że to dobry pomysł i że faceci powinni na to przystać, bo w końcu ileż to może wydać samotny, mieszkający w małym mieszkanku mężczyzna na własne potrzeby. Zje zupkę z paczki, stroić się nie musi, z kosmetyków wystarczy mu mydło, ogrzewanie mieszkania może sobie odpuścić (bo faceci to twardziele). A w razie czego, od czasu do czasu, zaprosimy z Kasią naszych facetów na jakąś wystawną kolację. Oczywiście pod warunkiem, że ją zasponsorują.
Wizja nowego, beztroskiego życia tak mnie wciągnęła, że prawie zapomniałam gdzie jestem i, że tęsknię za moją rodziną.
Dzwoni mama i mówi, że dziewczyny się nudzą (bo deszcz), Ignacy z Forrestem szaleją z radości (bo deszcz i można się do woli taplać w kałużach), a Sonia nie sikała już chyba ze dwa dni (bo nie lubi wychodzić na dwór kiedy pada). Jeśli pogoda szybko się nie zmieni, to chyba trzeba będzie wezwać weterynarza, żeby założył hrabini cewnik.
Wracam do rzeczywistości i przedstawiam Prezesowi nasze plany.
Jakoś nie ma zachwyconej miny. Co za podlec! Nie chce szczęścia ani swojej narzeczonej, czyli Kasi, ani idealnej asystentki, czyli mojego. Zawsze podejrzewałam, że ci Francuzi to paskudne gady.
Przekazuję narzeczonej Francuza niepomyślne wieści. Właściwie, to zastanawiam się poważnie, czy nie doradzić jej, żeby poszukała sobie innego narzeczonego, póki jeszcze czas.
Zniechęcona zabieram się do przeglądania papierów, które, chyba za sprawą jakiejś siły nieczystej, mnożą się na moim biurku, jak nie przymierzając, króliki.
Następnego dnia, punktualnie o dziewiątej rano, wpada do biura mój szef. Jestem przerażona. Musiało się stać coś strasznego. Przecież normalnie nie zjawia się wcześniej niż o jedenastej.
O dziwo, mimo tak wczesnej pory, Prezes jest uśmiechnięty i tryska energią.
„Kupiłem akariom i ryba” - wrzeszczy od progu – „Flogo ma dużo brat”.
Wczoraj kupił rybę i już mu się rozmnożyła? Dziwne.
„Akariom jest duża dom dla ryba. Kupiłem dużo ryba” – tłumaczy mi cierpliwie.
„Mam pompa do powietrze i zieloni planti”.
Fajnie, że zadbał o wyposażenie oraz roślinność, ale gdzie tu miejsce dla jack russel teriera? Chyba pies nie będzie mieszkał w akwarium i podsikiwał wodnych roślin. Może jeszcze nieodpowiedzialny facet zamierza go karmić robakami! Z tymi Francuzami nigdy nic nie wiadomo. Każdy z nas wie czym się żywią (fuj!).
Wchodzę na gadu i proszę Kasię o wyjaśnienia. Sugeruję też, żeby przemówiła swojemu narzeczonemu do rozsądku, w kwestii pławienia psa w wodzie oraz karmienia go świństwem przeznaczonym dla ryb. Takie traktowanie nie może dobrze wpłynąć na rozwój szczeniaka.
Kasia jest wściekła.
Grześ stanowczo odmówił kupienia drugiego psa oraz domu, a w zamian za to nabył akwarium z pełnym oprzyrządowaniem, mnóstwo ryb i ślimaka. Kasia, nie dość, że zawiedziona, to jeszcze ma obawy, że pewnego dnia znajdzie robaki dla ryb w cukierniczce. A tego by nie chciała, bo się brzydzi.
A więc nici ze wspólnych wieczorów przy grillu oraz pięknych chwil spędzonych w otoczeniu stada psów i kotów, wylegujących się na dachu starej, krakowskiej willi. Nici z maciejki i klombów róż. Nici z zielonej trawki i pięknego, leniwego życia. Cholera!
Prezes woła mnie do swojego gabinetu. Chce mi pokazać zdjęcia rybek, które nabył lekkomyślnie, drogą kupna.
Odmawiam wykonania polecenia.
Obydwie z Kasią postanawiamy bojkotować francuskiego egoistę i jego nowe hobby.
Co z niego za potwór, żeby pozbawiać polskie princessy pięknych marzeń i wspaniałej przyszłości.
A na dodatek Flogo nadal nie ma „powszedniego” braciszka. No bo chyba nikt nie myśli, że ryba, lub nawet cała ławica ryb, może stanowić odpowiednie towarzystwo dla szanującego się psa.
Na szczęście, wreszcie wyjrzało słońce.
Dzwoni mama i mówi, że u nich też jest ładnie. Dziewczyny tradycyjnie się nudzą, ciocia piecze placek z malinami na nasz przyjazd, Ignacy z Forrestem rozgrzebują namoknięte kretowiny i wnoszą do domu całe sterty brudnej ziemi, a Sonia nareszcie oddała mocz. Alleluja! Obejdzie się bez cewnikowania.
Dobrze, że dzisiaj wyjeżdżamy. Nie zniosłabym kolejnych dni w towarzystwie mojego szefa, tego zdziwaczałego, francuskiego akwarysty – satrapy.
Jeszcze tylko odczytuję maile. Jest coś od Jagusi – mamy Ignacego.
Pisze do mnie, że zgra mi na płytkę zdjęcia, które zrobiła Forrestowi.
Bardzo się cieszę.
No i pisze coś jeszcze. Cytuję:
„... A swoją drogą, czy Forrest poszedł za ogólnopolską modą dublowania liter w imieniu (wzorem lokalnych gwiazd typu Tomasz Kammel, czy Jaga Hupallo), bo na mój rozum Forest pisze się przez jedno „r”, pod warunkiem oczywiście, że chodzi o Forresta „leśnego”, ale nie czepiam się. W sobotę się pewnie zobaczymy.
Pa
J”.
No nie, to już przekracza wszelkie pojęcie! Ci Krakowianie są tacy złośliwi. No i jeszcze zasuwa mi takim tekstem, kobieta, której syn nazywa się Ignacy Maria Trzymakray Potocki Kosmyk!
Prędko odpisuję. Cytat:
„Witam,
dość chłodno ;/
Otóż jeśli chodzi o imię mojego maleństwa, to zostało mu ono nadane w hołdzie
dla filmowego FoRResta Gumpa. Jego zaś imię pochodzi od NAZWISKA Nathana
Bedforda FORRESTA - generała konfederatów, który był dalekim krewnym i idolem matki
szczęśliwego naiwniaka.
Do zobaczenia w Rożnowie.
Żegnam
J”.
Nie dodaję już, iż rzeczony Nathan Bedford Forrest był również jednym z przywódców Ku-klux-klanu, ponieważ uznaję tę informację za dość mało istotną, żeby nie powiedzieć niechlubną.
Odpowiedź przychodzi natychmiast. Znowu cytat:
„ O kurcze, wyszłam na głupka...
J.”
No, całe szczęście, że potrafi się przyznać do błędu ta błękitnokrwista żmija - moja kuzynka;)
W związku z tym nie zachowam urazy i będziemy się świetnie bawić w Rożnowie.
  • 0
algaem

#31 algaem

algaem

    Mruk

  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 96 postów

Napisano 26 kwiecień 2006 - 09:00

XXIX. ZWIERZĘCY ANIOŁ STRÓŻ (nadeszły rekordowe upały, wszyscy narzekają, ja się cieszę)

Zaczęła się druga tura naszych wakacji.
Wszyscy, oprócz Adama już w łóżkach. Mój mąż, czeka na jakąś transmisję z pojedynku bokserskiego. Program ma się zacząć dopiero około czwartej nad ranem, a interesująca go walka jeszcze później. Mimo to, nie ma zamiaru kłaść się spać, żeby nie przegapić fascynującego wydarzenia. Postanowił warować przed włączonym telewizorem. To już chyba jakieś zboczenie. Ale niech tam, w końcu są wakacje i jutro nie trzeba wstawać wcześnie do pracy. Jest pięknie.
Dziewczyny już śpią. Ja leżę sobie wygodnie z ciekawą lekturą w ręce. Drzwi na balkon otwarte. Jest bardzo ciepło. Widzę cudownie rozgwieżdżone niebo, słyszę cykanie owadów w trawach. Wiciokrzew, który ostatnio rozrósł się niewiarygodnie, pachnie upajająco. Od czasu do czasu granat nieba przecina ciemna, tajemnicza sylwetka nietoperza.
Mimo, że lektura naprawdę ciekawa, myśli mi ulatują gdzieś w nieznane rejony i nie potrafię się skupić na czytaniu.
Nie wiadomo dlaczego, jak film, wyświetla mi się w głowie moment, kiedy stałam w kuchni, zaraz po przyjeździe, a mama opowiadała mi o tym, jak to Forrest, zmęczony do granic możliwości, zasypia wieczorem tak mocnym snem, że nie budzi się nawet spadając z łóżka (bo jak nas nie ma to śpi z mamą na dole).
Potem, oczami wyobraźni, widzę balkon i zabezpieczającą go, drewnianą balustradę. Balustrada zrobiona jest z grubej belki, umieszczonej na wysokości około metra i dwudziestu, trzydziestu centymetrów, umocowanej na drewnianych, pionowych podporach, rozmieszczonych co półtora metra wzdłuż balkonu. Do tych podpór przybite są deski. Podłogę balkonu od pierwszej, poziomej deski dzieli odległość około czterdziestu centymetrów. Czyli w ten sposób tworzą się wolne, niezabezpieczone przestrzenie o wymiarach półtora metra na czterdzieści centymetrów. Całkiem dużo miejsca.
W tym momencie słyszę szelest i stukanie o deski balkonu. To Forrest przewraca się z boku na bok.
Mały uwielbia też leżeć na plecach. Wygląda wtedy rozkosznie. Zwłaszcza kiedy mocno śpi.
A ostatnio śpi bardzo mocno.....
Jak z katapulty wyskakuję z łóżka i wybiegam na balkon. Zdążyłam w ostatniej chwili.
Moje maleństwo leżało, na boczku, pogrążone w głębokim śnie, z wszystkimi czterema łapami zwisającymi poza krawędź balkonu. Gdyby się obudził i próbował wstać, z pewnością runąłby parę metrów w dół.
Łapię Forresta i odciągam na bezpieczną odległość. Mały wybudził się i spojrzał oburzony. Chyba jeszcze nigdy nikt, tak brutalnie nie wyrwał go z objęć Morfeusza.
Wracamy razem do pokoju. Zamykam drzwi balkonowe oraz okno (na wypadek jakby małemu coś strzeliło do głowy i wylazł przez nie na zewnątrz).
Ta noc nie należała do przyjemnych. Po pierwsze jeszcze długo po zdarzeniu nie mogłam zasnąć. Wyobraźnia podsuwała mi uparcie najgorsze scenariusze. Po drugie, w sypialni zrobiło się strasznie gorąco. Dosłownie nie było czym oddychać.
A swoją drogą zastanawiam się co to było, ten ostrzegawczy „film w głowie”. Czy to przeczucie? A może zadziałał psi anioł stróż?
Nieważne. Istotny jest fakt, że uniknęliśmy nieszczęścia.
Już wcześniej zdarzały mi się podobne sytuacje. Czasem, poddawałam się intuicji. Czasem jednak było tak, że starałam się odpędzić złe, niewygodne myśli. Nie dawałam im wiary. I wtedy zawsze musiałam ponieść konsekwencje swojego niedowiarstwa.
Zasypiam z mocnym postanowieniem nie ignorowania przeczuć, „filmów w głowie” oraz innych, przekazywanych niezrozumiałym, „cudownym” sposobem ostrzeżeń.
Rano, zaraz po przebudzeniu, zrywam z łóżka nieprzytomnego Adama (czekał przed telewizorem do szóstej rano, a interesująca go walka i tak się nie odbyła) i zmuszam mojego niewyspanego męża do przybicia dodatkowych listew zabezpieczających.
Nadeszły te zapowiadane, upały. Termometr wskazuje trzydzieści pięć stopni w cieniu. A to ponoć jeszcze nie rekord, który ma paść tego lata.
Wszyscy poruszamy się jak muchy w smole. A właściwie prawie wszyscy, bo Ignacy i Forrest szaleją w basenie. Dodatkowo Adam zamontował na trawniku taki specjalny zraszacz. Wygląda zupełnie jak mała fontanna i dostarcza chłopakom wiele radości. Razem usiłują łapać błyszczące w promieniach słońca krople i uciekają przed strumieniami wody.
Nie mam pojęcia skąd w nich tyle energii. Mnie się nic nie chce. Nie mogę myśleć o żadnej formie aktywności. Nawet przejście z tarasu do kuchni, po kolejną szklankę wody z lodem wymaga głębokiego namysłu. Lepiej umrzeć z wysiłku czy wyschnąć na wiór z pragnienia? Oto jest pytanie.
Mimo wszystko, w przeciwieństwie do innych, nie narzekam. Bardzo lubię upał, zwłaszcza w sytuacji, kiedy tak naprawdę nie muszę robić nic konkretnego, poza spożywaniem dużej ilości płynów, rozwalaniem się w cieniu na tarasie i drzemaniem lub czytaniem książek. Błogie lenistwo.
Kolejne dni są równie senne. Jemy niewiele, pijemy dużo, wylegujemy się i właściwie nic nie robimy. Jesteśmy w pełni usprawiedliwieni, więc nie dręczą nas wyrzuty sumienia, które zwykle wywołuje zbyt długie lenistwo. Nawet trawa jakoś zwolniła tempo jeśli chodzi o przyrost dzienny. No i dobrze. Nikt nie miałby siły zabrać się do koszenia, nie wspominając już o wyniszczającym organizm grabieniu.
Dzisiaj dołączyli do nas Dorota, Leszek, Krzyś i Inez. Moja bratowa wyhodowała już sobie pokaźnych rozmiarów brzuszek , w którym szybko dorasta kolejny zwolennik zabaw w piaskownicy.
Inez, kot Lesiów, zostaje, potajemnie, żeby psy nie widziały co się dzieje, przetransportowany do ich sypialni na górze. Leszek, chcąc nie chcąc musi podjąć działania, mające na celu zabezpieczenie siatka ogrodową balkonu należącego do ich pokoju. Po to, żeby można było pootwierać drzwi oraz okna, a Inez nie miała możliwości udania się na wycieczkę.
Wieczorem (nadal jest upalnie) Dorota znosi kota na dół i siada z nim na fotelu.
Sonia nawet się nie poruszyła. Byle kudłaty intruz nie skłoni jej przecież do opuszczenia wygodnej kanapy.
Za to Forrest jest, delikatnie rzecz ujmując bardzo zainteresowany.
Kiedyś miał już kontakt z Inez, ale wtedy obydwoje byli jeszcze dzieciakami. On chciał się zaprzyjaźnić, a kocica na niego prychała i usiłowała drapnąć w nos. Wydaje mi się, że próby okaleczenia, mój psiaczek, odebrał wtedy jako jakiś rodzaj zachęty do zabawy, którą podjął bardzo chętnie, uderzając kota swoją łapą.
Trochę się wtedy baliśmy, bo kocia łapka była wielkości opuszka ludzkiego palca, a „poducha” Forresta miała rozmiary wnętrza ludzkiej dłoni.
Całe to spotkanie skończyło się tak, że obydwa zwierzaki w końcu zasnęły. Inez w swoim koszyczku, Forrest na podłodze ale z głową na posłaniu kota.
Teraz są już dorośli i obawiam się, że mogą reagować trochę bardziej gwałtownie.
Kocica siedzi na kolanach swojej pani i wpatruje się w Forresta okrągłymi oczami. Forrest siedzi na podłodze, obok fotela i wpatruje się w kota okrągłymi oczami.
I tak przez około pół godziny.
Potem moje słoneczko zaczyna przybliżać milimetr, po milimetrze, swój pyszczek w stronę kociej mordki.
I tak mija nam następne pół godziny albo coś koło tego.
Ale mamy rozrywkę. Nie musze dodawać, że wszyscy obserwujemy poczynania zwierzaków, a ja jestem wyjątkowo czujna, żeby w razie konieczności szybko zareagować i ratować kota lub psa (w zależności od okoliczności) z opresji.
Nagle....... syknięcie, szczeknięcie i zwierzaki odskakują od siebie.
Kot zjeżony, Forrest zaskoczony. Wydaje mi się, że mały przekroczył jakąś niewidzialną granicę, poza która Inez nie była w stanie go tolerować.
No i wszystko zaczyna się od nowa. Obserwacja, powolne przybliżanie, a na koniec awantura.
I tak chyba z pięć razy.
Wydaje mi się, że znajomość pomiędzy naszymi zwierzakami nie będzie należała do tych najbardziej zażyłych. Mały, co prawda, nie wykazuje agresji i najwyraźniej chciałby się zaprzyjaźnić, ale Inez za bardzo się boi. No i jestem pewna, że gdyby Dorota puściła ja wolno, a ona zaczęłaby uciekać, Forrest ruszyłby w pogoń. Nie chcemy ryzykować, bo mogłoby to się skończyć ucieczką kota z domu, a tego wolelibyśmy uniknąć.
Leszek bierze Inez na ręce i zanosi do sypialni. Kocica będzie tam mieszkać podczas pobytu na wsi.
Myślę, że nie ucierpi zbytnio, bo jest zwierzęciem, które nigdy wcześniej nie wychodziło samodzielnie poza obręb mieszkania. Poza tym ma do swojej dyspozycji otwarty balkon, skąd może obserwować co się dzieje na zewnątrz oraz ludzi, którzy regularnie będą ją odwiedzać w samotni, w celach dopieszczania.
I niech tak zostanie. Przecież nie można nikogo siłą zmuszali do zawierania nowych przyjaźni. Koci anioł stróż podpowiada mi, że to słuszne założenie.
  • 0
algaem

#32 algaem

algaem

    Mruk

  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 96 postów

Napisano 11 maj 2006 - 09:13

XXX. FORREST I OWADY (cały czas te upały)

W Rożnowie, jak to na wsi, aż roi się od różnego rodzaju, mniej lub bardziej sympatycznych robali.
Do tych sympatycznych zaliczam biedronki, stonkę (bez względu na wszystko lubię te pasiaste żuczki), motyle, złotooki, ćmy, robaczki świętojańskie, żuki gnojarki, koniki polne i różnego rodzaju chrząszcze, zakute w metalicznie połyskujące, kolorowe pancerze, a także łagodne kosarze z długimi nogami.
Mniej sympatyczne to muchy domowe, dość natrętne, szczególnie podczas upałów, gzy, skorki (wszędzie ich pełno) oraz pająki.
Pająki mają różne zwyczaje. Krzyżaki, na przykład, mają zwyczaj rozpinać pajęczyny pod belkami zadaszenia ocieniającego taras. W dzień siedzą w swoich kryjówkach, a w nocy wyruszają na żer. Są ogromne i opasłe. Na szczęście nie opuszczają swoich stanowisk, więc wiadomo czego można się po nich spodziewać.
Ignacy bardzo lubi się im przyglądać i każdego wieczoru, przed pójściem do łóżka idzie powiedzieć im dobranoc.
Są też pająki, które żyją na roślinach. Mają seledynowe odwłoki i żółtawe nóżki. Maskujące kolory. Trzeba bardzo uważać żeby takiego nie rozgnieść podczas zrywania kwiatów.
Mnóstwo jest takich niewielkich, bardzo ruchliwych, które nie potrafią usiedzieć w miejscu. Dość licznie występują duże, szare, które uwielbiają wpadać do wanny lub opuszczać się z sufitu na głowy nic nie podejrzewających domowników, co zwykle kończy się strasznym wrzaskiem, zwłaszcza, kiedy trafi na Ewę. Podejrzewam, że moja młodsza córka cierpi na arachnofobię.
Ale najgorsze są osy i szerszenie. Zakładają gniazda gdzie popadnie, a najchętniej gdzieś pomiędzy belkami drewnianego domu lub w szczycie dachu.
Osy nie są niebezpieczne, w pojedynkę. Oczywiście, jeśli nie jest się uczulonym na ich jad. Trzeba tylko uważać żeby nie naruszyć gniazda.
Za to z szerszeniami sprawa ma się inaczej. Krążą wokół domu, bucząc jak miniaturowe bombowce. Czasem wlatują do środka i nie tak łatwo je przegonić.
Boję się, że Forrest mógłby próbować złapać szerszenia, a wtedy nieszczęście gotowe. Jad szerszenia jest bardzo niebezpieczny, a ugryzienie bolesne.
Na szczęście przekonałam się, że mały nie ma tendencji do łapania latających stworzeń. Raczej wręcz przeciwnie, stara się je omijać. No i dobrze.
To chyba panujące upały powodują, że owady rosną do niespotykanych rozmiarów.
Siedzę sobie na tarasie i obserwuję olbrzymią ćmę, która przyleciała spijać nektar z kwiatów wiciokrzewu. Ćma jest naprawdę ogromna, nigdy wcześniej nie widziałam takiej w naturze. Ma pomarańczowe skrzydła i długą trąbkę, którą wysysa sok z kwiatów. Właśnie przeleciała prosto przez pajęczynę jednego z zaprzyjaźnionych krzyżaków. Bez wysiłku zerwała mocne pajęcze nici, nawet nie zwalniając lotu. Wkurzony pająk rzucił się naprawiać szkody. Nie dość, że kolacja mu uciekła, to jeszcze pułapka wisi w strzępach.
Trzeba przyznać, że szybko się z tym uporał.
Teraz na deskach wylądowało coś, co wygląda jak konik polny. Jest seledynowe, ma złote oczy i około dwudziestu centymetrów długości. Piękne stworzenie. Niestety przeleciało przez tę samą pajęczynę co monstrualna ćma i pechowy pająk musi znowu wziąć się do pracy.
Wielki koń polny, czy co to tam jest, wędruje sobie spokojne w stronę nosa śpiącego koło mnie Forresta.
Mały chyba wyczuł zbliżające się niebezpieczeństwo, bo otworzył oczy.
Na widok nieznanego stworzenia przywarował i przygląda mu się nieufnie.
Koń najwyraźniej nic sobie nie robi z psa i niewzruszenie kontynuuje wędrówkę.
Forrest „zrobił sowę”, czyli wielkie oczy i cofnął głowę do tyłu.
Koń dotarł już do jego przedniej łapki, którą mały pospiesznie schował pod siebie, w nadziei, że dziwne stworzenie wreszcie się zatrzyma lub przejdzie bokiem. Nic z tego. Uparty owad już zaczął na niego włazić. Mój bohater szybko zerwał się na cztery łapy i chyłkiem umknął do pokoju, gdzie ułożył się z westchnieniem na psim posłaniu (kanapa oczywiście zajęta przez Sonię).
Ja też postanowiłam się ewakuować, zwłaszcza, że usłyszałam buczenie szerszenia. Te jadowite paskudy latają i w dzień i w nocy. Nie mam pojęcia kiedy odpoczywają.
Aniołek już zaczął zasypiać, gdy nagle, przez otwarte drzwi na taras, do pokoju weszło coś szarego. Na początku wydawało mi się, że to mysz, potem, o zgrozo, stwierdziłam ,że to pająk. Ten z rodzaju wpadających do wanny, ale ogromny.
Powstało lekkie zamieszanie. Ewa wrzeszczy, Marta podobnie, ciocia udaje bohaterkę, a mama rusza w poszukiwaniu szklanki i kartki.
Szklanka z kartką, najlepiej taką sztywną widokówką, to sprzęt do wyrzucania z domu nieproszonych, owadzich gości. Przykrywa się takiego delikwenta szklanką, pod spód wsuwa kartkę, żeby nie mógł uciec i wynosi na zewnątrz. Taka bezkrwawa dezynsekcja.
A pająk oczywiście ciśnie prosto do Forresta.
Moje biedactwo zamarło w bezruchu. Chyba jeszcze nigdy nie widział nic tak przerażającego (jeśli mam być szczera, ja chyba też nie).
Mały skamieniały z przerażenia, a potwór już włazi na jego posłanie. Nikt z nas nie ma odwagi złapać pajęczyska gołymi rękami, nikt też nie go nie rozdepcze, bo to niehumanitarne, a poza tym przynosi pecha.
Na szczęście, w ostatnim momencie, nadbiega mama z odpowiednim sprzętem i zgarnia z posłania włochate monstrum.
Forrest cudownie odzyskuje władzę nad własnym ciałem i z podkulonym ogonem pędzi na górę, żeby zaszyć się w zaciszu sypialni, w którym już wcześniej zaszyły się dziewczyny. One, w przeciwieństwie do psa, na widok pająka, dostały nagłego przyspieszenia i skrzydeł u nóg.
Zanim potwór zostanie wyrzucony z domu, zostaje poddany dokładnym oględzinom. Zamknięty w przeźroczystej pułapce jest całkowicie niegroźny.
Naprawdę wspaniały okaz, aż ciarki po plecach przechodzą. Mocny odwłok, długi na jakieś trzy centymetry i grube odnóża, zgięte pod ostrym kątem. A wszystko pokryte szarymi włoskami, które błyszczą w świetle lampy. W sumie pająk zajmuje całą powierzchnię kartki, ograniczoną szklanymi ściankami. A jak już wspomniałam łapy ma zgięte i na dodatek ta szklanka, to nie taka zwyczajna, mała, do herbaty, ale duża i szeroka, do drinków.
Nieprawdopodobne stworzenie ale dobrze, że się wyprowadza.
Ledwo mama wyrzuciła pająka na trawę w ogrodzie, a już z góry słychać okropny wrzask i tupot nóg po drewnianych schodach.
Dziewczyny wróciły na dół, bo w sypialni pojawił się szerszeń.
Łapię sprzęt bojowy plus duże sitko (czasem łatwiej szerszenia naprowadzić do wyjścia niż gonić, by złapać w pułapkę z kartki i szklanki).
Wpadam do pokoju i moim oczom ukazuje się naprawdę żałosny widok. Skamieniały Forrest leży rozpłaszczony na podłodze, a nad nim krąży buczące monstrum. Nie muszę chyba dodawać, ze nadspodziewanie wielkie.
Używam sitka, bo bezpieczniej i wygodniej. Szerszeń wylatuje dość niechętnie, a ja stanowczo zamykam drzwi balkonowe.
Tej nocy znowu się nie wysypiamy. Nie dość, że w tym upale, okna oraz drzwi pozamykane, to jeszcze Forrest, który władował się do łóżka dogrzewa mnie i Adama bardzo skutecznie. Jakby tego było mało, biedne psisko głośno dyszy z gorąca i wierci się niespokojnie.
Jednak, mimo tych niedogodności, nie ma zamiaru przenieść się w chłodniejsze miejsce. Nigdy nie wiadomo jakie potwory czają się po kątach, tylko czekając żeby zaatakować śpiącego psa.

Added after 46 seconds:

XXXI. PIERWSZA KĄPIEL W JEZIORZE (jeszcze większy upał)

Jak już pisałam, nabraliśmy wszyscy, cudownego zwyczaju nic nie robienia.
Wylegujemy się właśnie na ocienionym tarasie, łapiąc najlżejsze podmuchy ciepłego wiatru i ciesząc się myślą, że nie musimy spędzać najgorętszych dni lata w rozgrzanych do czerwoności murach śmierdzącego miasta, kiedy rozlega się szczekanie Forresta i wrzask Ignacego.
Niechętnie podnosimy się żeby sprawdzić co się stało. Lepiej żeby to była jakaś ważna przyczyna, ja na przykład, urwanie ręki lub inne okaleczenie. Bo jeśli nie, jeśli chłopaki zmusiły nas do wykonania wysiłku prawie przekraczającego ludzkie możliwości, z błahego powodu, to marny ich los. Policzymy się z nimi odpowiednio. Ale dopiero wieczorem, jak będzie trochę chłodniej.
Okazało się, że wrzask nie był wrzaskiem rozpaczy/bólu/przerażenia tylko krzykiem radości, a szczeknięcie, oznaką podniecenia.
Całkiem niezauważony, bo komu, oprócz nadaktywnych ludzkich oraz psich szczeniaków, chciałoby się cokolwiek zauważać w takiej temperaturze, wjechał na podjazd samochód rodziców Ignacego.
Chłopaki biegną powitać gości. Oczywiście, Forrest jest szybszy, a na dodatek, biegnąc taranuje i przewraca Ignacego.
Zdarza się to kilka razy dziennie, i normalnie Ignacy, zbiera się po prostu z trawy, bez najmniejszego skrzywienia.
Teraz jednak zobaczył mamusię, więc podnosi się, i owszem, ale ze straszliwym rykiem.
Jagusia łapie swojego syneczka na ręce, sprawdza czy jest cały i zdrowy. Przytula, głaszcze, pociesza, całuje, pcha mu do rączek przywiezione zabawki.
A Ignacy ryczy i ryczy i ryczy............
No, to mamy zapewniony co najmniej półgodzinny koncert. Dzieciak, w obecności mamuni, nie odpuszcza tak łatwo.
Zwabiona tym całym zamieszaniem, wychodzi na taras Sonia. Nawet ją ruszyło. Czeka aż jej państwo przyjdą się z nią przywitać i nawet wprawia w ruch swój pokryty jedwabistą sierścią ogon. A potem dostojnie znika w pokoju mojej mamy, gdzie układa się na łóżku.
Ignacy cały czas wrzeszczy, więc hrabinia, zdenerwowana hałasem, dołącza się do koncertu.
Zawsze zaczyna wyć, kiedy Ignacy zbyt długo płacze. Nie mam pojęcia czy mu współczuje, czy też, po prostu, pragnie zagłuszyć nieprzyjemne dźwięki.
Po mniej więcej godzinie marudzenia, zmęczony Ignacy zasypia na kolanach swojej mamy. Jagusia, wykończona i spocona, bo syn nieźle ją dogrzewa, boi się ruszyć z miejsca, żeby nie obudzić potwora.
My staramy się poruszać cicho. Korzystamy z okazji. Teraz możemy liczyć na względny spokój, tylko w momentach uśpienia dziecka.
Rodzice jakoś tak dziwnie na niego działają, że w ich towarzystwie robi się straszliwie płaczliwy. A jak się już rozkręci, to nie ma siły żeby go uciszyć.
Szeptem planujemy z moją kuzynką wykonanie knebla z piłeczki pingpongowej i kawałka gumki. Taki sprzęt mógłby się okazać bardzo przydatny, tylko nie wiem co na to Towarzystwo Przyjaciół Dzieci. A swoją drogą, przydałoby się jakieś Towarzystwo Przyjaciół Dorosłych.
Późnym popołudniem, jak upał zelżeje na tyle, że będzie się można ruszyć z domu, nie narażając się na niebezpieczeństwo udaru słonecznego, mamy zamiar wybrać się nad jezioro.
Chcę zabrać ze sobą Forresta. Jestem bardzo ciekawa jak zareaguje. Ma już za sobą kąpiele w wannie, chlapanie się w gumowym baseniku, prysznice pod zraszaczem, ale nie mam pojęcia jakie wrażenie zrobi na nim taka „wielka woda”. Znając mojego bohatera i mając świadomość jego wyjątkowej ostrożności w kontaktach z nieznanym, obawiam się, że nie zdecyduje się nawet zbliżyć do brzegu.
Około szóstej termometr wskazuje jedyne trzydzieści pięć stopni. Słońce też już nie praży z pełną mocą.
Pakujemy ręczniki, materace, hektolitry wody mineralnej i wciągamy kostiumy kąpielowe.
Leszek z Dorotą i Krzysiem, oraz babcie zdecydowali się zostać w domu.
Wskakujemy do samochodu. W środku jest chyba z pięćdziesiąt stopni. Nawet jak na mój gust trochę za ciepło.
Jagusia z Łukaszem wloką za sobą, opierającą się Sonię. Postanowili ją trochę rozruszać. Powodzenia.
Nad wodą jest jeszcze mnóstwo ludzi. Liczyłam, że o tej porze trochę się rozluźni. Ale pogoda jest wybitnie plażowa.
Zagorzali zwolennicy kąpieli słonecznych prażą się w promieniach zachodzącego powoli słońca. Niektórzy czerwoni jak raki, inni brązowi jak czekoladki i obłażący ze skóry. Coś pięknego. Przy nich wyglądamy jak przybysze z kosmosu. Biali jak rybie brzuchy.
Trochę mnie martwi ten tłum. Nie wiem czy można będzie spuścić psy ze smyczy. Niektórzy reagują w takich sytuacjach bardzo histerycznie.
Aby uniknąć przykrych sytuacji, wędrujemy brzegiem jeziora w poszukiwaniu bardziej ustronnego miejsca. Forrest, nie wiadomo skąd, wytargał długi patyk i muszę bardzo uważać żeby nikogo nim nie zahaczył.
W końcu znajdujemy nie zaludniony kawałek kamienistej plaży. Przeważnie każdy woli wyłożyć się na miękkim piaseczku, ale my i tak jesteśmy zadowoleni.
Rzucamy na ziemię bagaże i odpinamy psy ze smyczy. Sonia od razu wskakuje do wody. Na jej widok wyraźnie się ożywiła. Lubi pływać.
Forrest, stoi przy mojej nodze i przygląda się nieufnie. Odbieram mu patyk i rzucam. Niezbyt daleko, na początek. Mały podchodzi do brzegu i tęsknie spogląda na kołyszący się, około metra od brzegu, skarb. Potem zawraca i patrzy na mnie błagalnie. „Oddaj mi zabawkę. Proszę”.
Przynieś, patyczek, aport – zachęcam go.
Wraca na brzeg i delikatnie zanurza w wodzie jedną łapę. Potem cofa się gwałtownie, przed liżącymi kamienie, drobnymi falkami. I tak parę razy.
W końcu podejmuje desperacką decyzję. Wchodzi do wody po „kolana”, wyciąga szyję jak najdalej może i dosięga patyka.
Zadowolony przynosi mi odzyskaną zdobycz, a ja, wredna matka, odbieram mu ją i znowu rzucam. Tym razem trochę dalej.
Mały, po krótkim wahaniu zanurza się po brzuch i wyławia go. Najwyraźniej jest z siebie bardzo zadowolony, chociaż przezornie, nie podchodzi już do mnie, tylko układa się parę metrów dalej i zaczyna szatkować drewno na drzazgi.
Adam, trochę wkurzony tchórzostwem jednego z członków naszej rodziny, brutalnie zabiera psu cudownie odzyskaną zabawkę i rzuca. Bardzo daleko.
Już w momencie kiedy się zamachnął, Forrest ruszył w stronę jeziora, żeby w locie przechwycić swoją własność. Niestety, źle wymierzył i skoczył wprost na głęboką wodę.
Biedactwo, zanurzył się cały. Biegnę żeby go ratować. Z Adamem policzę się później.
Zanim dobiegłam, mały na szczęście sam wypłynął, parskając i prychając.
Jest bardzo zdziwiony faktem, że potrafi utrzymać się na powierzchni. Natychmiast wykorzystuje nowo nabytą umiejętność i płynie w stronę patyka. Ja stoję w gotowości. Gdyby tylko coś poszło nie tak, rzucę się na pomoc. Ewie nakazuję, żeby biegła po ratownika, który beztrosko smaży się na dachu majaczącej w oddali, czerwonej budki. Bezczelny facet. Pies za burtą, sytuacja kryzysowa, a on dopracowuje opaleniznę, żeby nią czarować panienki na dyskotece w remizie. Cholera, w końcu nie za to mu płacą. Będę musiała złożyć skargę.
A jeśli mój syneczek się zachłyśnie, jeśli dostanie nagłego skurczu, ataku paniki, jeśli zaplącze się w wodorosty?
Zaczynam już wpadać w histerię, kiedy moje maleństwo ląduje bezpiecznie na brzegu z patykiem w pysku, i o dziwo, nie przybiega do mnie, tylko do Adama.
A Adam, kompletnie nieodpowiedzialny ojciec, bierze patyk i znowu rzuca, baaaaardzo daleko.
Nie mogę na to wszystko spokojnie patrzeć, więc wchodzę do wody i płynę za moim syneczkiem. Nie żebym była mistrzem pływackim, ale w razie konieczności, poświęcę życie żeby go ratować!
Reszta towarzystwa opacznie odczytała moje intencje (że niby dałam hasło do kąpieli) i wszyscy pakują się do wody.
To znaczy prawie wszyscy, bo Łukasz zostaje na brzegu. Twierdzi, że woda jest brudna (no i co z tego?), i że nie ma jakichś tam odpowiednich butów do pływania. O co mu chodzi? Jakie buty? Wszyscy mamy bose nogi i jakoś sobie radzimy. Nawet nie wiedziałam, że aby się wykąpać w jeziorze, wcześniej należy wejść w posiadanie specjalistycznego obuwia. Czego to ludzie nie wymyślą.
Jagusia twierdzi, że nawet gdyby Łukasz miał te jakieś tam, specjalne buty, to i tak by został na brzegu, z tą różnicą, że czułby się lepiej, wyglądając bardziej profesjonalnie.
Łukasz jest strasznym gadżeciarzem. To właściwie nawet fajne (dla osób postronnych, nie dla najbliższej rodziny, bo na te jego gadżety idzie kupa kasy). Dzięki Łukaszowi dowiedziałam się o wielu nowinkach technicznych, o istnieniu których nie miałam pojęcia. Teraz mogę błyszczeć w towarzystwie i szpanować swoją wiedzą wśród znajomych (jeśli tylko udaje mi się zapamiętać do czego służą i jak działają, prezentowane mi przez Łukasza, tajemnicze przedmioty).
Marta też nie daje się namówić na kąpiel. Ona , w przeciwieństwie do Łukasza, ma na nogach specjalne buty. Co prawda nie są to buty do pływania (czarne glany, dwudziestki) ale za to dobrze się w nich wygląda. Tak metalowo. No i trzeba poświęcić wiele czasu na ich rozsznurowywanie i zasznurowywanie. A kąpiel w jakimś głupim bajorze nie jest warta podjęcia takiego wysiłku.
Jagusi nawet pasuje taka sytuacja. Naiwnie wyobraża sobie, że pozostające na brzegu jednostki, będą miały oko na taplającego się na płyciźnie Ignacego. Nic bardziej mylnego. Marta wyjęła z głębin swojego przepastnego, wojskowego plecaka szkicownik i w skupieniu rysuje z wyobraźni wodne elfy.
Łukasz zajął się robieniem nam zdjęć przy użyciu swojego bajeranckiego aparatu.
Bardzo dobrze, będzie pamiątka z pierwszej poważnej kąpieli Forresta. I jeżeli tylko Ignacy nie utopi się w międzyczasie, z pewnością będziemy bardzo mile wspominać chwile spędzone razem nad jeziorem.
A więc pławimy się w wodzie beztrosko, a pomiędzy nami pływa pies (jeden, bo Sonia uznała, że dość wysiłku, jak na jeden dzień i wróciła na brzeg, żeby wyciągnąć się wygodnie na materacu).
Mały najwyraźniej zachwycony. Ma koło siebie rodzinę, więc kilkakrotnie opływa całe stado. Podpływa do każdego z nas, po kolei i usiłuje nam wciskać w usta patyk. Trzeba uważać, żeby nie skończyć z wydłubanym okiem.
W końcu, wszyscy trochę zmęczeni i nareszcie przyjemnie wychłodzeni, wracamy na brzeg i siadamy ściśnięci na jednym materacu (drugi, oczywiście należy do Soni).
W wodzie zostają tylko Ignacy (nadal nie utopiony) i Forrest.
Mój mały pływak nie ma zamiaru wychodzić na brzeg. Z braku innej alternatywy (wszyscy mu odmówili udziału w zabawie), sam sobie podrzuca patyk i z zapałem go wyławia. Biedactwo. Nikt nie chce się nim zająć.
Adamowi zrobiło się go żal., więc podnosi się z materaca, łapie jakąś wyrzuconą na brzeg kłodę, wykonuje zamach, i kłoda ląduje z pięćset metrów od brzegu.
No, to już lekka przesada.
Właśnie mam zamiar zrobić mojemu mężowi karczemną awanturę za tak bezmyślne narażanie synusia na niebezpieczeństwo, kiedy zauważam, że za naszymi plecami zgromadził się tłumek ludzi.
Obserwują Forresta i komentują.
Mały rzeczywiście wygląda dość zabawnie. Mokra sierść zwisa z niego jak porosty z wiekowych drzew, do obroży przyczepiły się kępy wodorostów, grzywka, zebrana w kucyk niebieską gumką, śmiesznie przekrzywiła się na jeden bok. Pływa szybko jak torpeda i skacze do wody nie okazując lęku. Coś pięknego. Niesamowite połączenie Nessie z konikiem polnym.
Mama, patrz jak ta suczka fajnie pływa – krzyczy jakiś dzieciak.
Natychmiast podejmuję postanowienie obcięcia mojemu mężczyźnie grzywki zaraz po powrocie do domu. Jaka suczka, do cholery?
Niech pan rzuci jeszcze dalej – dopinguje mojego męża jakiś grubas – zobaczymy czy dopłynie.
Sam se rzuć i dopłyń, palancie – mruczę pod nosem. Najlepiej narażać kogoś na niebezpieczeństwo. Samemu nie łaska spróbować?
Tato, co to za rasa? – chce się dowiedzieć dziewczynka w kwiecistej sukience.
Yorshaire terier olbrzymi – odpowiada autorytatywnie wszechwiedząca głowa rodziny.
Zaczynam przeszukiwać kosmetyczkę w poszukiwaniu nożyczek do paznokci. Chyba od razu zlikwiduję ten kucyk. Nie żebym miała coś przeciw yorkom, ale po co jacyś ignoranci mają wprowadzać w błąd żądne wiedzy potomstwo.
To skandal – wrzeszczy jakaś, spalona na raka pani w różowej bieliźnie - Taki duży pies bez kagańca i smyczy. Przecież może kogoś zaatakować!
Ciebie by nawet nie powąchał, nieestetyczna paskudo – warczę wkurzona – Ma na to zbyt dobry gust.
Na szczęście zwolennicy Forresta zakrzykują nieprzyjemne babsko, które odchodzi obrażone, kręcąc odzianym w reformy kuprem.
Przedstawienie trwa. Niektórzy robią zdjęcia, inni tylko patrzą. W takiej nudnej miejscowości jak Rożnów, nawet aportujący patyki pies stanowi nie lada atrakcję. Zawsze to jakaś rozrywka.
W końcu Adam odpuszcza, a zziajany Forrest kładzie się w wodzie przy brzegu, żeby w ciszy i spokoju oddać się przerabianiu drewna na wióry.
Ludzie się rozchodzą. Zabawa skończona.
Ja przyglądam się mojemu pieskowi, bo prawdę powiedziawszy, nigdy nie mam dosyć.
Mały śmiesznie wygląda. Leży na płyciźnie, przytrzymuje patyk łapami i obgryza go zawzięcie. Wokół jego zanurzonej do połowy głowy bulgoczą bąbelki. Forrest przerywa sobie tylko po to żeby zaczerpnąć powietrza. A potem znowu gryzie i bulgocze.
Na nas też już czas. Słońce już zaszło i zaczyna się ściemniać. A dodatkowo wszyscy zgłodnieli.
Zbieramy rzeczy i przywołuję Forresta żeby zapiąć go na smycz.
No i stało się. Po raz pierwszy w życiu, mój grzeczny syneczek odmówił posłuszeństwa. Stoi w wodzie i za nic ni chce z niej wyjść. Nie pomaga nawet argument w postaci obietnicy kolacji. A trzeba wiedzieć, że do tej pory, obietnica jedzenia zawsze bardzo dodatnio wpływała na stopień posłuszeństwa mojego wiecznie głodnego pieska.
No cóż, muszę wejść do wody i znowu zamoczyć osuszone ręcznikiem stopy.
Wyciągam małego na brzeg siłą. Przykro mi odrywać go od zabawy, ale każda przyjemność, niestety, kiedyś musi się skończyć. No i teraz właśnie nadszedł ten moment.
Na szczęście przed nami jeszcze dwa dni, które według synoptyków, mają być równie upalne, a więc będzie wiele okazji do kąpieli w jeziorze.
Wracamy do domu. Mały zjadł kolację i uwalił się na posłaniu przy kanapie. Śpi tak mocno, że nie mogę go dobudzić kiedy idziemy na górę, do sypialni.
Już się boję co będzie jak wrócimy do miasta. Czy mój syneczek da się z powrotem wtłoczyć w ramy obowiązującej tam rzeczywistości? Obawiam się, że może być ciężko.

Added after 59 seconds:

XXXII. TROJE NASTOLATKÓW (zaczęła się szkoła, koszmar)

Nie dość, że zaczęła się szkoła, co wiąże się z wcześniejszym wstawaniem, przygotowywaniem dużych ilości drugich śniadań, kłopotami, to jeszcze uświadomiłam sobie, że mam w domu troje nastolatków w trudnym wieku.
Do tej pory tylko Marta była w trudnym wieku, a teraz dołączyli do niej Ewa z Forrestem.
To nie do wytrzymania.
Nie minęło kilka dni, a ja już dostałam wezwanie aby stawić się przed obliczami surowych wychowawców.
Pan Marty skarży się, że moja córka jest nieznośna (jakbym sama nie wiedziała).
I mówi, że chyba będzie ją musiał przesadzić do innej ławki, bo w duecie z Mateuszem są nie do zniesienia.
Mateusz to taki przyjaciel, jeszcze z podstawówki. Bardzo się z Martą lubią i zawsze trzymają się razem. Marta jest jedyną szkolną koleżanką Mateusza. Z innymi dzieciakami nie potrafi się dogadać. Indywidualista. Poza tym są do siebie przyzwyczajeni. Mateusz właściwie u nas mieszka. Jak tylko może, ucieka z domu przed swoim hiperaktywnym, trzyletnim bratem.
Właściwie to nie ma się czemu dziwić.
No więc, Marta i Mateusz siedzą w jednej ławce. Założenie było takie, że Mateusz będzie pomagał czytać Marcie z tablicy, bo ona niestety nie widzi na taką odległość. Niestety, Mateusz też ma nienajlepszy wzrok. Co prawda, jego wadę można skorygować okularami, z tym że Mateusz odmówił ich noszenia. A na dodatek zapuścił długą grzywę, która skutecznie ogranicza mu pole widzenia. W efekcie obydwoje krążą pomiędzy ławką, a tablicą powodując spore zamieszanie.
Dodatkowo, zarówno jedno jak i drugie świetnie rysuje. W związku z tym, w przerwach pomiędzy krążeniem, tworzą komiksy sytuacyjne rozsyłając je po klasie i rozpraszając innych uczniów.
Kiedy nie ma Marty w szkole, Mateusz wiesza na jej krześle swoją kurtkę, wykłada jej rękawy na blat stolika, pomiędzy nimi rozkłada otwartą książkę, po czym zaczyna prowadzić długie dysputy, z tak uzyskanym przyjacielem zastępczym.
Zwykle wymyślają (razem z tym przyjacielem zastępczym), tak zwane kaznodziejstwa, w stylu „o niewierni, potępieni i stłamszeni, powiadam wam, idźcie do sklepu, kupcie sobie marchew musztardę i turban, a spłynie na was łaska i zostaniecie oświeceni”. I inne, tego typu, które potem Mateusz wygłasza na forum, nie zważając na nauczyciela.
No a najgorsze jest ich wspólne dziecko. Tak, Mateusz i Marta mają córkę, Emilkę.
Emilka jest wytatuowana, jest fanką moherowych beretów, prezentuje radykalne poglądy, uwielbia jeść książki i czepiać się nosa swojego ojca.
Emilka powstała z futerału na okulary Marty.
No i teraz pan wychowawca narzeka, że nie może się skupić na prowadzeniu lekcji, kiedy w pierwszej ławce siedzi gość z futerałem na okulary przyczepionym do nosa.
No i co ja mam z tym zrobić?
Wychowawczyni Ewy, informuje mnie, że Ewunia zrobiła się nieznośna (też mi nowina, mam to na co dzień w domu). Pyskuje, jest arogancka i bezczelna. Na dodatek zaczęła się wyzywająco malować i baaardzo kolorowo ubierać. No i nosi krótkie koszulki w związku z czym eksponuje pępek.
Moja grzeczniutka, skromniutka Ewunia zmienia się w wampa. I to na dodatek w takiego wampa w najgorszym gatunku.
Naśladując swoją najlepszą koleżankę , Anię, całkowicie zmieniła styl.
Leci w jakieś plastikowe klipsy i kolorowe opaski.
Na szczęście nie poszła na całość.
Właściwie powinnam być szczęśliwa, że nie wywleka stringów na widok publiczny, nie chodzi na solarium i nie przykleja sobie plastikowych, sztucznych szponów. No i nie nabyła błyszczących kozaczków na szpilkach z ekstremalnie długimi szpicami.
Niestety, Ania właśnie to robi, więc mam obawy, że najgorsze jeszcze przede mną.
Do tego jeszcze Forrest. Rozpuszczony po tym pobycie w Rożnowie jak dziadowski bicz. Przyzwyczaił się, że ciągle ma kogoś do zabawy (skutki przebywania z pięcioletnim dzieckiem) i wydaje mu się, że tak będzie zawsze.
Wracam do domu zmęczona i chcę poczytać książkę.
Siadam więc na kanapie i w tym momencie materializuje się przy mnie Forrest z zabawką w pysku. Rejestruję jego obecność, oczywiście, ale postanawiam go zignorować (przed chwilą byliśmy na spacerze).
Mały trąca mnie niecierpliwie oślimtaną piłką. Ignoruję go.
Mały rzuca mi piłkę na kolana. Ignoruję.
Mały kładzie mi piłkę na książkę. Strącam ją.
Mały wyrywa mi książkę z ręki. No nie, nie poczytam chyba.
Postanawiam włączyć telewizor.
Mały ładuje mi się na kolana, skutecznie zasłaniając ekran. Zrezygnowana rzucam piłką.
Mały triumfuje i przynosi mi ją z powrotem. No i tak z pięćset razy.
Naprawdę mam już dosyć.
Nie mam zamiaru reagować na żadne zaczepki.
Mały wrzuca piłkę pod kanapę i piszczy żeby mu ją wyciągnąć.
Czołgam się po ziemi i podaję mu piłkę. Siadam.
Mały podaje mi piłkę. Ignoruję go. Mały wrzuca piłkę pod kanapę i piszczy..... No i tak dalej.
Boże, kiedy oni wszyscy się ustatkują,. Jeśli nie nastąpi to jutro, najdalej pojutrze, to na bank wyląduję w cichym ośrodku dla bardzo, bardzo nerwowo chorych.
Nareszcie chwila przerwy. Przyszedł Adam. Forrest obwąchuje go bardzo dokładnie. Bada nosem każdy centymetr ciała mojego męża.
Byłeś może w Pszczynie? – pytam podejrzliwie. Bo mój mąż ma zwyczaj, jak tylko nadarzy się okazja, zajeżdżać do domu swoich rodziców na maminy obiadek, a tam zostaje dokładnie obmamlany przez Rodiego, co mój piesek natychmiast wyczuwa.
Przez tego cholernego szpiega niczego nie da się ukryć – marudzi Adam.
Ha, wiedziałam!
Czas na wieczorny spacerek.
Skoro nie można spokojnie posiedzieć, to równie dobrze można się przejść. Przynajmniej będzie z tego jakiś pożytek. Na przykład wieczorna kupka (Forresta nie moja).
Dzisiaj wybieram inną niż zwykle trasę.
Przed seminarium zrobili nowy deptak. Ładnie wybrukowany, pośrodku rząd ławek i stylowe latarnie. Powinno być miło.
Po drodze mijamy sklep spożywczy. Forrest wlecze mnie w stronę głównego wejścia i siada przy żółtej barierce, okalającej przysklepowy trawnik.
Ciągnę go dalej, bo nie mam zamiaru nic kupować. Patrzy zdziwiony to na mnie to na wejście do sklepu.
O cholera! Już ja sobie z Adamem pogadam.
Przecież zabroniłam mu zostawiać psa przed sklepem, Nie lubię tego. Różne rzeczy mogą się zdarzyć. Jedna pani, którą spotkałam w bibliotece, opowiadała, że tak ukradli jej dalmatynkę.
Dzwoniła potem do różnych instytucji, między innymi na policję i tam dowiedziała się, że ostatnio w okolicy zdarza się wiele przypadków kradzieży psów.
Niektórzy ludzie znaleźli sobie nowe źródło dochodu. Kradną rasowego psa, a potem sprzedają za butelkę wódki. Okropność.
Co prawda Forrest to kundel i nie przedstawia zbyt wielkiej wartości rynkowej, ale nie każdy o tym wie. Przecież już nie raz został pomylony z briardem, więc uważam, że moje obawy sa uzasadnione.
Od drzwi napadam na Adama.
Zostawiasz psa przed sklepem! – wrzeszczę.
Nie, skądże – broni się mój mąż. Kłamie w żywe oczy, potwór.
Tak? – drążę temat – A kto przywiązuje Forresta do żółtej barierki przed sklepem?
No dobra, czasem się zdarza – kapituluje Adam. – Ale zdradź mi tajemnicę kto na mnie nadał.
On – mówię, wskazując na siedzącego w koszyczku psa. I opowiadam mojemu kłamliwemu, nieodpowiedzialnemu mężowi całe zdarzenie.
Nie dość, że szpieg to jeszcze zdrajca – narzeka Adam. Coś ty za psa kupiła?!
Żeby człowiek nie mógł nic zrobić w tajemnicy! To jakaś paranoja!
No i dobrze myślę sobie, może i Forrest wszedł w trudny wiek dorastania, ale przynajmniej mogę być pewna, że jego szare komórki i spostrzegawczość na ty mnie ucierpiały.
Po prostu muszę się uzbroić w cierpliwość i przeczekać kryzys.
A jeśli przeczekanie przekroczy moje możliwości, to trudno. W końcu krótki pobyt w tym cichym ośrodku nie może mi zaszkodzić. A właściwie wręcz przeciwnie, dobrze by mi zrobił.
Tak naprawdę, to marzę o ukryciu się w jakimś spokojnym miejscu.
Może jutro, zanim wyspecjalizowana ekipa wsadzi mnie siłą w kaftan bezpieczeństwa, spakuję walizkę, pójdę do lekarza i poproszę o skierowanie.
Jeśli opowiem mu w jakim stresie żyję, to z pewnością, bez oporów, wezwie dla mnie wygodną, białą taksówkę z niebieskim „kogutem” na dachu.

Added after 56 seconds:

XXXIII. WYPADY NA LOTNISKO (pogoda piękna – to cieszy)

Jako, że jeszcze jest ciepło i dość długo jasno, kiedy tylko czas pozwala, wybieramy się po południu na spacery na lotnisko.
Najczęściej jedziemy tam tylko we dwójkę, czyli Forrest i ja.
O tej porze i przy tej pogodzie jest tu jeszcze mnóstwo ludzi.
Żeby nie narażać się na nieuprzejme uwagi rodziców, pilnujących stada wszędobylskich dzieci, którzy to rodzice, na widok psa, mają zwyczaj wygłaszania nieeleganckich komentarzy na temat kagańców, a raczej ich braku, od razu kierujemy się na płytę lotniska, otoczoną całymi hektarami łąki i oddzieloną od wrzaskliwej dzieciarni oraz ich rozhisteryzowanych opiekunów, pasmem drzew.
Tereny zielone otaczające lotnisko należą do psów i ich właścicieli. To znaczy tak naprawdę nie należą i można zarobić mandat za szwendanie się w tamtych miejscach, ale trudno.
Psy też mają swoje prawa. Gdzieś muszą się wybiegać.
Po drodze dołącza do nas chłopak z leonbergerem.
Pyta czy mój piesek może się pobawić z jego pieskiem. Nie mam nic przeciwko temu, chociaż wiem, że Forrest prędzej czy później zostawi kumpla, by zająć się patyczkiem.
Jak ma na imię pani piesek? – pyta mój towarzysz. Bo mój Jeremy, Jeremy Irons – oświadcza dumnie.
Zabrzmiało to zupełnie jak „James, James Bond (martini wstrząśnięte nie mieszane)”
No, jak tak, to też dam z grubej rury - myślę sobie.
A mój ma na imię Forrest, Forrest Gump – odpalam, żeby nie było, że mój syneczek sroce spod ogona wyskoczył.
No i idziemy sobie zgodnie, a nasze, mające sławnych imienników psy, szaleją. Leonberger, trochę cięższy i mniej zwrotny, ma spore problemy żeby dogonić mojego zwinnego aniołka.
Zatrzymują się jacyś ludzie i robią Forrestowi zdjęcia. Mówią, że podoba im się jak jego sierść powiewa na wietrze.
No, nie zaprzeczę, pięknie to wygląda;)
Podszedł do nas jakiś pan z bokserką. Suka dołączyła do chłopaków, a pan uprzedza nas żebyśmy złapali nasze czworonogi na smycz, bo zbliża się grupa ludzi z psami. A wśród tych psów, jest bardzo groźny pies kanaryjski, który atakuje wszystkich męskich przedstawicieli swojego gatunku. A jak już jakiegoś dopadnie, to zwykle kończy się to szybką akcją u weterynarza. Taka bestia zażarta.
Okazuje się, że wszystkie, oprócz kanara, psy w zbliżającej się grupie, to przedstawicielki płci pięknej, bo, jak już wspomniałam, samców potwór nie toleruje.
Szybko przywołuję Forresta. Wiem coś nie coś na temat psów kanaryjskich, wiec wolę nie ryzykować.
Mój towarzysz woła Jeremy’ego, ale już jest za późno.
Przyjazny leonberger podbiegł do zwierzęcej zgrai.
Nagle z kłębowiska psich ciał wyskakuje szara błyskawica i skacze na biednego Ironsa.
Wrzask, warczenie, wszędzie psie kudły.
Chłopak, bez namysłu rzuca się na pomoc swojemu pupilowi. Właścicielka krwiożerczej bestii, przy pomocy paru silnych facetów, odciąga ją od biednego Jeremy’ego.
Dobrze, że bestia była zapięta na smycz i dobrze, że jej pani nie była sama, bo nie wiadomo jak by się ta walka skończyła.
Odchodzimy na bok i oglądamy szkody. Na szczęście skończyło się tylko na naderwanym uchu i paru łysinkach po wyrwanej sierści. Leonberger to duży i silny pies.
Dżisas, co za brak odpowiedzialności. Przecież jakby kanar dorwał jakiegoś mniejszego psiaka, to mógłby go nawet zabić. A ta jego pani nie ma nawet tyle siły, żeby go samodzielnie utrzymać i kompletnie nad nim nie panuje.
Rozumiem, że każdy pies musi wychodzić na spacery, ale wydaje mi się, że akurat w tym przypadku, lepiej byłoby spuścić psa ze smyczy, a tylko zabezpieczyć odpowiednio skonstruowanym kagańcem. Wtedy, nawet jeśliby zaatakował, obeszłoby się bez większych szkód.
Ledwo odeszliśmy kilkaset metrów, a tu znowu nadbiega pies kanaryjski. Tym razem nawet bez smyczy. Czyżby bestia się zerwała i teraz śledzi nas w morderczych celach?
Spanikowana przywołuję Forresta. Jeremy, nauczony przykrym doświadczeniem, sam przybiega do nogi swojego właściciela.
Za bestią biegnie facet i krzyczy, że mamy się nie bać, bo jego piesek nie jest groźny.
Aha, czyli to nie ten sam potwór. Trochę mi ulżyło.
Kurczę, ale się namnożyło tych psów, tak zwanych, niebezpiecznych ras.
Mimo zapewnień sympatycznego pana, oddalamy się w przeciwnym kierunku, tłumacząc się brakiem czasu. Może piesek i łagodny, ale szczęki ma jak każdy kanar. Brrrrrrr.
Jakby mało było wrażeń na dzisiaj, do Forresta podbiega stadko złożone z pięciu huskie.
W skład stadka wchodzą dwa podrostki, dwie suki i samiec. A wszystkie są rude.
Okrążają mojego psiaka, który zamarł w bezruchu i wypuścił z pyska patyk. Huskie obwą*****ą Forresta, a on stoi jak pomnik i ani drgnie. Po wstępnych powitaniach suki odchodzą, a samiec usiłuje wskoczyć na plecy mojego maluszka. Myślę, ze próbuje go zdominować. Tego Forrest nie lubi. Odwraca głowę i pokazuje głowie huskiej rodziny zęby. W tym czasie, jeden z podrostków usiłuje zwędzić mi patyk. No nie, tego Forrest, mimo, że zwykle pokojowo nastawiony, nie może znieść. Robi „gremlina”, czyli warczy i stroszy sierść. Już się obawiałam, że dojdzie do bójki, ale nie. Huskie rozbiegają się we wszystkie strony, wystraszone. Całe szczęście, że właściwie wszystkie, łącznie z samcem są mikrej postury i chyba niezbyt bojowo nastawione. A może to mój maluszek w końcu wyrósł na dość dużego psa?
Chociaż w porównaniu z Jeremy’m niezły z niego konus.
Słońce już zachodzi i powiało chłodem. Skończyły się już ciepłe, letnie wieczory. Jaka szkoda.
Schodzimy z płyty lotniska, a Forrest biegnie w stronę małej knajpki, tuż przy parkingu.
Ta knajpka, to po prostu barak wokół którego, pod drzewami, porozstawiane są stoliki z dużymi parasolami.
Można tu kupić coś do picia i jedzenia. Pamiętam tę knajpkę jeszcze sprzed lat. Niewielu miała klientów. Właściwie pojawiali się tu sporadycznie tylko psiarze. Potem, kiedy dzieci moje i moich znajomych były małe, przyjeżdżaliśmy tu całą grupą, oczywiście razem z psami.
W ostatnim czasie jednak, niepozorny barak stał się bardzo popularnym miejscem spotkań towarzyskich.
Bieda w kraju, a więc coraz mniej osób wyjeżdża na wakacje z miasta. A ludzi ciągnie do natury, do zielonego. Tak więc, jeśli tylko pogoda dopisuje, na lotnisku kłębią się tłumy. Zjeżdżają całymi rodzinami, rozkładają stoliki, parasole i przenośne grille. Co bardziej odważni zażywają kąpieli w niezbyt czystych stawach, połyskujących pomiędzy drzewami. Inni próbują wędkować.
Jeśli o mnie chodzi, to bardziej odpowiadały mi cisza i spokój panujące tu przed laty. Ale cóż zrobić, każdy ma prawo do wypoczynku i organizuje go sobie, zgodnie z możliwościami.
Natomiast właściciele knajpki zadowoleni. Obroty im wzrosły. Dostawili następny kontener, służący za magazyn, dokupili stolików. Rozwijają się.
Mam tylko nadzieję, że pomysłowi i pazerni ojcowie miasta nie wpadną na pomysł wykorzystania terenów zielonych pod budowę kolejnego hipermarketu. Z tymi ojcami miasta nigdy nic nie wiadomo. Czasem przychodzą im do urzędniczych głów zupełnie absurdalne pomysły.
Nie zapinam małego na smycz, bo o tej porze przy stolikach siedzą już tylko najbardziej wytrwali spacerowicze, czyli właściciele czworonogów. Oni z pewnością nie będą wymagali egzekwowania przepisu trzymania psa na smyczy i krępowania go kagańcem.
Forrest dopadł już miski z wodą, która , specjalnie dla psiego użytku, stoi przy schodkach dla personelu..
Mój geniusz bardzo szybko zakodował sobie gdzie jest wodopój. Zawsze po spacerku, biegnie się napić, nie zwracając uwagi na nic i na nikogo.
Wychłeptał już całą wodę i teraz, stojąc nad pustą michą, znacząco poszczekuje na syna właścicielki, miłej pani, która zna nas od lat, a nasze dzieci praktycznie od urodzenia.
Chłopak drażni się przez chwilę z Forrestem. Nie chce mu dolać wody z konewki, dopóki mały nie pozwoli się pogłaskać.
Nic z tego, Forrest nie lubi tego typu kontaktów ze średnio znajomymi osobnikami.
Woli uschnąć z pragnienia, niż dać się pogłaskać. Dziwak.
W końcu chłopak ulega i Forrest dostaje kolejną porcję wody. Musi się pospieszyć z tym piciem, bo obok stoi równie spragniony Jeremy. Flegmatyczny leonberger cierpliwie czeka na swoją kolej. Nigdzie mu się nie spieszy.
Chłopak od Jeremy’ego mówi mi, że czasem musi się nieźle natrudzić, żeby wyciągnąć swojego psa na spacer. Jeremy najchętniej spędziłby cały dzień na kanapie. Jeden krótki wypad dziennie w zupełności by go satysfakcjonował. Wynika z tego, że pęcherz ma wyjątkowo pojemny. Te leonbergery, to ponoć straszliwe lenie. No i mają niezłe zawory;)
Potem żegnamy się i idziemy do samochodu. Forrest grzecznie wypuszcza patyk na ziemię i wskakuje do środka.
Jak ja lubię te nasze popołudniowe wypady na lotnisko. Z przerażeniem myślę o nadchodzących, długich, zimnych wieczorach, kiedy trzeba będzie siedzieć w domu. Fuj!
Wieczorem, leżąc już w łóżku, z Forrestem – przytulanką u boku, zaczynam rozmyślać na temat tego, co to się porobiło, w związku ze sprowadzaniem do Polski coraz większej ilości ras psów uznanych za niebezpieczne.
Dawniej, jak byłam dzieckiem, wcale się o takich rasach nie słyszało. Jako urodzona maniaczka psów (odkąd siebie pamiętam spacerowałam, ciągnąc za sobą na sznurku foksteriera-zabawkę na kółkach), lazłam do każdego psa bez żadnych oporów. No i nigdy nie zdarzyło się, żeby którykolwiek próbował mnie zaatakować.
Teraz, bardzo często, w prasie i telewizji pojawiają się doniesienia o dotkliwych pogryzieniach, lub nawet zagryzieniach ludzi.
To stwarza jakąś niemiłą atmosferę i nawet ja, zaczynam ostrożnie podchodzić do psów niektórych ras.
Weźmy takiego staforda – Dżina. Spotykałam go zwykle w drodze do pracy.
Pies chodzi na długiej, wysuwanej smyczy i bez kagańca. Zawsze kiedy mnie mijał, patrzył mi w oczy, tak jakoś wyczekująco. Gdyby to był jakiś kundel, pudel czy inny, zwyczajowo uznany za łagodnego pies, nie wahałabym się ani chwili, tylko podeszłabym żeby go pogłaskać.
Ale Dżino to staford, teoretycznie morderca, więc odwracałam wzrok i szłam sobie dalej, z lekkim uczuciem niedosytu (tak mam jeśli nie pogłaszczę psa, który ładnie na mnie patrzy).
W końcu, pewnego dnia, nie wytrzymałam i zapytałam Panią Dżinową czy mogę pogłaskać jej pieska.
Ależ oczywiście, proszę bardzo – kobieta wyraźnie się ucieszyła.
No więc, trochę niepewnie, wyciągnęłam do psiaka rękę.
Trzeba było widzieć jak się ucieszył. To było, wręcz niesamowite. Dżino wprawił swój ogonek w ruch i zaczął się kręcić w kółko jak bąk.
Stwierdziłam, że chyba jest zadowolony i nie odgryzie mi na dzień dobry ręki. Ośmielona, kucnęłam, a czarny staford prawie władował mi się na kolana i koniecznie chciał mnie polizać po twarzy.
A co tam – pomyślałam sobie – raz kozie śmierć. Pozwoliłam dać sobie buziaka i o dziwo, wyszłam z tego z twarzą. To znaczy z cała twarzą, a nie rozszarpaną na strzępy.
Korzystając z okazji, wymacałam jeszcze mięśnie szczęki Dżina. Zawsze byłam ciekawa czy rzeczywiście są takie duże i twarde jak mi mówiono.
No i rzeczywiście, przekonałam się, że znawcy stafordów mieli całkowitą rację. Policzki Dżina są odlane ze stali.
Pani Dżinowa była bardzo zadowolona. Powiedziała mi, że jestem jedna z niewielu osób, które odważyły się pobawić z jej psem. A Dżino uwielbia ludzi i jest spragniony pieszczot. Dlatego tak uważnie przygląda się przechodniom. Patrzy na reakcje ludzi i tylko czeka na jakiś przyjazny gest. Niestety rzadko się zdarza, żeby został nimi obdarzony przez kogoś obcego.
Od tej pory zawsze się z Dżinem serdecznie witamy.
Raz miała miejsce zabawna sytuacja.
Idę sobie do pracy i widzę Dżina. Do drugiego końca smyczy przyczepiony jest jakiś chłopak. Domyśliłam się, że to syn Dżinowej.
Dżino też mnie zauważył i ciągnie żeby się przywitać.
Cześć Dżino – wołam – jak zwykle i padamy sobie w ramiona, jeśli można tak powiedzieć.
To PAŃSTWO się znają? – pyta syn Dżinowej.
No, naprawdę, bardzo mi się to spodobało. Widać, że chłopak traktuje swojego psa poważnie i z szacunkiem;)
No, ale to Dżino i jego właściciele. Niestety nie wszyscy tacy są.
Niedaleko nas mieszkają chłopcy, takie podrostki, dresiarze. Mają dwa amstafy i z nimi sytuacja przedstawia się już trochę inaczej. Kiedyś, stojąc na balkonie, widziałam, jak jeden z nich zaczął kopać swojego psa, bo ten nie miał ochoty zaatakować przechodzącego obok boksera.
Wydarłam się na gówniarza, on wydarł się na mnie. Jego kolega też się dołączył. Nie będę cytować słów, które wtedy padły, ale powiem szczerze, że byłam zadziwiona. Chyba jeszcze nigdy nie słyszałam tak bogatych wiązanek. Swoją drogą, zdolną mamy młodzież.
Gówniarz w końcu się uspokoił i odszedł (mam swoje lata i nie dam się byle smarkom zapędzić w kozi róg), ale co z tego, skoro wiem, że moja interwencja nie na wiele się zdała. Gnojek i tak będzie robił swoje, czyli wychowywał psa na agresora.
Następnego dnia spotkałam starszego mężczyznę ze stafordem. Zaczepiłam go, bo wydawało mi się, że rozpoznaję kopanego wczoraj psa. Miałam nadzieję, że natknęłam się na ojca pyskatego gówniarza.
Niestety, okazało się, że ten pan nie ma z nim nic wspólnego, ale owszem, wie o kim mówię. Też już przyuważył podobne zachowania, zwracał uwagę i nawet namierzył rodziców chłopaków. Ale co z tego, skoro rodzice okazali się być z rodzaju tych, co to są przekonani, że ich dzieci to anioły. Nie przyjęli do wiadomości uwag tego pana. Po prostu olali sprawę. No i co w tej sytuacji zrobić? Właściwie to wypadałoby zawiadomić jakieś służby, ale istnieje obawa, że skończyłoby się to odebraniem psów i zamknięciem ich w schronisku. A tego bym nie chciała. W końcu co zwierzęta winne. A gówniarze pewnie dostaliby następne amstafy do „szkolenia”.
No i cała jestem skołowana. Do tej pory nie wiem jak to jest z tymi psami ras uznanych za niebezpieczne. Czy one rzeczywiście mają naturę morderców, czy też nieodpowiedzialni, delikatnie rzecz ujmując właściciele, robią z nich potwory. I co zrobić żeby tak się nie działo. Czy w ogóle istnieje jakieś rozsądne wyjście z tej sytuacji?

Added after 52 seconds:

XXXIV. BRAK SŁÓW (wrzesień, piękny i słoneczny)

Jestem wściekła, wkurzona, cholera mnie bierze. Potrzebuję broni palnej, dynamitu, pancerfausta i bomby atomowej. Mam ochotę mordować. Dyszę żądzą krwi. Poważnie się zastanawiam nad skokiem na muzeum ze średniowiecznymi narzędziami tortur. Teraz już nikt niczego takiego nie produkuje, a szkoda.
Wczoraj wieczorem wsiedliśmy w samochód, zabraliśmy ze sobą Ankę Hugową, która wróciła z Anglii i pojechaliśmy do Anki K w odwiedziny.
Anka K kilka lat temu wyprowadziła się z Katowic do wsi Bojszowy. Kupili tam z mężem starą szkołę, i w jej budynku mieszkają oraz prowadzą knajpę o, jakże znaczącej i odpowiedniej nazwie, „Stara szkoła”.
Anka K, jak wielu innych, wyjechała „za chlebem” do Niemiec.
Teraz ma dwa tygodnie wolnego i na ten czas wróciła do Polski. Korzystamy więc z okazji żeby się z nią spotkać.
Wieczór mijał bardzo przyjemnie. Obie Anki wymieniały się doświadczeniami i wrażeniami z pracy za granicą. Obydwie chciałyby na stałe osiąść w Polsce, bo męczy je obsługiwanie wymagających innostranców, którzy na dodatek, mają zwyczaj traktować Polki jak kompletną ciemnotę i strasznie są zdziwieni, kiedy nasze rodaczki wykazują się umiejętnością np. obsługi odkurzacza lub kuchenki mikrofalowej. Po prostu zgroza, ale co robić. Trzeba jakoś zarabiać na życie, więc obie Anki pewnie jeszcze długo nie wrócą na łono rodziny.
Nagle Anka K. zmienia temat i mówi, że w jej rodzinie zdarzyło się nieszczęście. Jeden z synów jej siostry, student architektury, czy prawa, dokładnie nie pamiętam, ma kłopoty z policją i będzie miał sprawę w sądzie.
Boże, a co takiego zrobił ?– pyta Anka Hugowa.
Nie mów o tym – wrzasnął Rysiek, mąż Anki K., niespokojnie spoglądając na Hugową, Adama i na mnie.
Jak zaczęłam, to dokończę – mówi Anka K. – Był na imprezie w remizie, popił i rzucił psem o ścianę.
Kurczę, ale narozrabiał – myślę sobie, pewna, że chłopak, pod wpływem upojenia alkoholowego stracił rozum i popchnął na ścianę policjanta (ogólnie wiadomo, że przedstawicieli tego zawodu określa się czasem mianem „psy”).
Widzę jednak, że Hugowa zbladła -Jak to, rzucił psem o ścianę? – pyta.
Wtedy i do mnie dotarło. O mało nie spadłam z krzesła.
Okazało się, że gnoje, podczas imprezy zabawiały się rzucaniem psem o ścianę. Zmasakrowali biedne zwierzę. Ktoś zadzwonił po policję, spisano zeznania no i sprawa trafiła do sądu.
Anka nie wie dokładnie kiedy to było, ani kiedy zostanie ogłoszony wyrok, bo dowiedziała się o wszystkim dopiero parę dni temu.
Teraz się martwi, że synalek jej siostry będzie miał problemy.
A o to, że macie w rodzinie psychola i mordercę się nie martwisz? – drę się oburzona.
Bardzo lubię moją koleżankę, ale taka postawa doprowadza mnie do szału.
A co z psem?- dopytuje się Hugowa – co się z nim stało?.
Anka K. tylko wzrusza ramionami. Albo nie wie, albo nie chce mówić.
Atmosfera się popsuła, zbieramy się do domu.
W samochodzie cały czas dyskutujemy o tym, co właśnie usłyszeliśmy. Wszyscy jesteśmy oburzeni i przerażeni.
Gdyby teraz, na naszej drodze stanął, siostrzeniec Anki K., pewne jest, że nie uszedłby z życiem.
Aż mi jest niedobrze. W środku mam jakąś twardą kulę, nie chcę myśleć o tym wszystkim, ale nie mogę się od tych myśli wyzwolić. Nie potrafię nie wyobrażać sobie, co przeżywało i jak cierpiało biedne zwierzę.
Rano budzę się ze zdrętwiałą szczęką. Pewnie całą noc zaciskałam zęby z wściekłości. Wewnętrzne strony dłoni mam pokaleczone przez własne paznokcie. Nie pamiętam o czym śniłam, ale domyślam się, że nie były to przyjemne marzenia.
Zaraz po spacerze pędzę do pracy. Chyba po raz pierwszy nie jestem spóźniona. Chcę coś zrobić, komuś o wszystkim opowiedzieć, nagłośnić sprawę. Dodatkowo boję się, że gnojek, a tak właściwie jego mama, zapłaci jakąś śmieszną grzywnę i sprawa rozjedzie się po kościach.
Nie wiem od czego zacząć i do kogo się zwrócić.
Wyszukuję stronę internetową Arki (takiej organizacji działającej na rzecz zwierząt) i wchodzę na gadu gadu z Anielą. Opisuję całą sytuację , a Aniela podaje mi namiary na Danusię z właściwego Towarzystwa Opieki dla Zwierząt.
Danusia zadaje mi dodatkowe pytania.
Znajduję adres i telefon właściciela remizy, w której odbywała się tragiczna impreza.
Wyszukuję telefon parafii. Danusia porozmawia z księdzem i poprosi go, żeby z ambony potępił potworny czyn. W ten sposób przynajmniej wszyscy we wsi dowiedzą się o tym co się wydarzyło.
Obiecuje też, że skontaktuje się z policją i prokuraturą. Z ramienia Towarzystwa ma prawo występować jako oskarżyciel posiłkowy. Nie pozwoli ukręcić sprawie łba.
Pyta co z psem, ale nie umiem jej odpowiedzieć.
Przyrzeka mi, że da znać jak tylko czegoś więcej się dowie.
Nie potrafię skupić się na pracy. Chrzanię firmę- żywicielkę. Dzisiaj nie jestem w stanie nic zrobić.
A siedzieć bezczynnie też się nie da. Po prostu mnie roznosi.
Wchodzę na forum dogsów. Zakładam nowy temat i piszę o wszystkim co się stało. Ludzie odpisują, mają podobne do moich odczucia. To pomaga przetrwać godziny oczekiwania.
W końcu odzywa się Danusia. Rozmawiała z proboszczem. Też jest oburzony i obiecał dać temu wyraz w niedzielnym kazaniu.
Nadała na właściciela remizy. Odpowiednie organy zajmą się wyegzekwowaniem od niego kary za brak dostatecznej ochrony, podczas organizowanej imprezy.
W prokuraturze dowiedziała się, że sprawa już znalazła swój finał (okazało się, że wszystko działo się w lipcu, czyli parę miesięcy temu).
Zapadł dość wysoki, jak na takie sprawy wyrok. Sprawcy, bo jak się okazało, było ich dwóch, dostali po dwa lata w zawieszeniu oraz karę 1 200 złotych grzywny.
Według mnie to i tak nic, jak za tak straszne przestępstwo, ale Danusia mówi mi, że to najwyższy wyrok za znęcanie się nad zwierzętami jaki zapadł w naszym województwie.
To nasze prawo jest beznadziejne!
W gazecie ukaże się artykuł o tej całej sprawie. Żeby było jak najgłośniej. Żeby wyroki, które zapadły, odstraszyły innych amatorów okrutnych rozrywek.
Informuje mnie również, że zaczynają poszukiwania psa.
Nikt ponoć nie widział jego ciała, nikt też nie widział go żywego.
Poszukiwaniami zajmie się siostra Danusi, Dorota, która pracuje w Przystani Ocalenie.
Przystań Ocalenie to schronisko dla zwierząt. Dla nieszczęśników uratowanych z rzeźni, transportów, laboratoriów, pokrzywdzonych przez los i ludzi.
Mieszkają w nim konie, krowy, świnki, psy, koty i wiele innych czworonogów.
Cieszę się, że chcą szukać psiaka, ale obawiam się że marne szanse na jego znalezienie. Nawet jeśli przeżył katowanie, co znając drastyczne szczegóły jest bardzo mało prawdopodobne, to pewnie, dowlókł się gdzieś w krzaki i tam umarł. To nie był duży piesek (do dużego, zwyrodniałe tchórze nawet by nie podeszły), a więc bardzo możliwe, że dlatego nikt nie znalazł jego ciała.
Mimo wszystko, czekam na wiadomości. Zupełnie wbrew zdrowemu rozsądkowi.
Dorota kontaktuje się ze mną i mówi, że była w Bojszowach i próbowała przepytać ludzi, czegoś się dowiedzieć.
Zupełny ciemnogród – pisze do mnie – Dzieciaki uciekają przede mną , jakbym była trędowata, a dorośli wcale nie chcą otwierać drzwi. Obserwują tylko zza firanek i chowają się w domach, kiedy zauważą, że się zbliżam. Cholerna zmowa milczenia.
Czas dłuży się niemiłosiernie. Minęło parę dni i nadal nie wiadomo co stało się z psiakiem. Nadzieja raz rozbudzona, niełatwo daje się stłamsić. Głos zdrowego rozsądku spycham w podświadomość.
Kontaktujemy się z Dorotą codziennie. Bardzo ja polubiłam. I jestem jej wdzięczna, że tak mocno zaangażowała się w tę sprawę.
Dzisiaj, zaraz po włączeniu komputera przychodzi wiadomość od Doroty.
ODALAZŁA PSA. ŻYWEGO!!
To wręcz niesamowite.
Pies jest jeszcze obolały, przestraszony i nie ma jednego oka. Ale żyje! To jest najważniejsze.
Rano, po imprezie, znalazła go, nieprzytomnego, koło remizy, jedna z mieszkanek wsi, starsza pani. Zabrała go do domu, a jak oprzytomniał, pojechała z nim do weterynarza, który go zbadał, opatrzył i niestety, musiał usunąć zmasakrowane oko.
Dorota mówi, że z pieniędzy Przystani pokryje koszta leczenia, oraz że zawiezie karmę dla psiaka. Ale dopiero w nocy, kiedy będzie ciemno, żeby nikt z sąsiadów nie zobaczył.
Starsza pani boi się żeby nikt ze wsi nie dowiedział się, że się nim zaopiekowała. Mogliby spróbować wykraść psa, albo podpalić jej dom.
Boże, co za ludzie mieszkają w tej wsi. To jakiś koszmar.
Pocieszające jest to, że pies ma się coraz lepiej. Jest jeszcze cały czas przerażony i boi się ludzi. Nie wychodzi też poza obręb podwórka. Właściwie wybiega na dwór tylko na chwilę, żeby załatwić swoje potrzeby i zaraz wraca do domu.
To akurat dobrze. Gdyby wypuścił się gdzieś dalej, zwyrodnialcy mogliby go znowu dorwać.
Według mnie gnoje powinni dostać dożywocie, a nie chodzić na wolności.
W każdym razie, to tragiczne wydarzenie skończyło się nadspodziewanie szczęśliwie.
Pies ma dom i kochającą właścicielkę. Sypia w jej łóżku i wraca do zdrowia.
Jestem bardzo wdzięczna Danusi i Dorocie. Dzięki takim osobom jak one wraca mi wiara w ludzi.
Zaraz idę do domu i przytulę mojego ukochanego, wypieszczonego syneczka. Wiem, że gdyby ktoś usiłował go skrzywdzić, byłabym zdolna zabić, bez względu na konsekwencje.
Takie zdarzenia wyzwalają w spokojnym człowieku bestię. To przerażające.

Added after 52 seconds:

XXXV. STRAŻ MIEJSKA (cały czas ładnie, jednak pesymiści wróżą długą, śnieżną zimę)

Dzisiaj bierzemy na spacer specjalne, niezniszczalne patyki.
Piotrek przygotował je dla Forresta, z jakiegoś bardzo twardego drewna, chyba buku, o ile mnie pamięć nie myli. Poprzycinał ładne kawałki, około trzydziesto centymetrowej długości i średnicy czterech do pięciu centymetrów. Żeby było elegancko obrał je nawet z kory, co mimo , iż miłe, było zupełnie niepotrzebne, gdyż mały wprost uwielbia okorowywać swoje zabawki samodzielnie. Dodatkowo, Piotr – profesjonalista, sprawdził ich wytrzymałość na Rufusie.
To znaczy dał jeden z patyków do zabawy swojemu psu. Rufus, ponoć, pokaleczył sobie dziąsła, a na drewnie pozostały tylko lekkie wgłębienia.
Faktycznie, kiedy uderzy się jednym kawałkiem tego drewna o drugi, to wydają taki zupełnie niedrewniany, metaliczny odgłos. Z pewnością są niezniszczalne.
Bardzo się cieszę, mamy zapas na wiele miesięcy. Nie trzeba się będzie martwić, kiedy spadnie śnieg i przykryje wszystkie opadłe gałęzie. Nie będzie też ryzyka, że Forrest, w przypływie rozpaczy, zacznie karczować las.
Tak więc Forrest bierze jeden patyk, ja drugi (na wypadek zagubienia lub kradzieży przez innego psa) i biegiem do parku.
Jakoś dziwnie tu dzisiaj pusto.
Małemu to nie przeszkadza. Potrafi bawić się sam.
Wlokę się leniwie alejką z głową w chmurach, aż tu nagle, wyrywa mnie z zamyślenia warkot silnika samochodu. Samochód na parkowych alejkach?
W ostatnim momencie zorientowałam się co jest grane. Ledwo zdążyłam przywołać Forresta i zapiąć go na smycz, a tu z bocznej dróżki wyjeżdża, prosto na nas, samochód straży miejskiej.
Ponurzy panowie przyglądają nam się podejrzliwie przez zaparowane szyby. Samochód jedzie bardzo powoli, jakby się skradał.
Jasna cholera, mało brakowało.
Już kiedyś zdarzyła mi się podobna sytuacja.
Spacerowałam sobie z Bożenką. Forrest ganiał z Setem. Właśnie omawiałyśmy problem czyhających na psiarzy oraz ich czworonogów przedstawicieli prawa, a ja rzuciłam małemu patyk w stronę dwóch zbliżających się facetów, kiedy okazało się, że ci dwaj, niewinnie wyglądający goście, to policyjny patrol.
Naprawdę kiepsko już z moimi oczami. Przez to gapienie się w ekran komputera wzrok mi się wyraźnie pogorszył.
Dopiero z odległości paru metrów dostrzegłam policyjne mundury i nie było już czasu na ucieczkę czy jakiekolwiek, maskujące występek, działania.
Oczywiście natychmiast przywołałam Forresta do nogi. Z Seciem nie ma problemu, bo i tak zawsze biega w kagańcu, a poza tym jest malutki i nie rzuca się w oczy.
Jak coś, to będziemy się kłócić – szepnęła mi Bożena. – Przecież masz smycz i kaganiec.
Tak, ale w rękach, a nie na psie – zdążyłam odszepnąć.
Na szczęście policjanci minęli nas obojętnie. Może przyszli tu w innej, niż psia sprawie, a może nie chciało im się nami zajmować. Z doświadczenia wiem, że policjanci są o wiele mniej upierdliwi i nachalni niż strażnicy miejscy.
W każdym razie, dzisiaj trzeba się pilnować. Samochód ze strażnikami co prawda odjechał. ale przecież może zaraz wrócić.
Postanawiam się skupić na obserwowaniu wroga. W dzisiejszych czasach nie należy tracić czujności nawet na moment. W tym przypadku nieuwaga mogłaby mnie kosztować nawet pięćset złotych.
Z oddali widzę, że strażnicy dopadli kogoś, kto stracił czujność i nierozważnie spuścił psa ze smyczy. Ciekawe kogo złapali i ile mu wlepią.
Ci strażnicy, to straszne wredy. Kubusiowa mówiła mi, że kiedyś dorwali Pana od Kapsla. Kapsel to taki stary, powolny jamniczek, który zawsze chodzi przy nodze swojego pana. Biedny Pan od Kapsla został pouczony i dostał mandat dwustuzłotowy. Kompletny idiotyzm.
No, ale skoro strażnicy zajmują się kimś innym, puszczam Forresta wolno.
Cholera, moment nieuwagi, a niebieski pikap atakuje mnie z lewej flanki. Jak to możliwe, że nie usłyszałam dźwięku silnika.
Jest już za późno żeby przywołać Forresta, zapiąć go na smycz i udawać, że tak jest zawsze.
Niewiele myśląc, gwiżdżę na psa i rzucam się w na przełaj przez krzaczory.
Umundurowani upierdliwcy są na szczęście na tyle leniwi, że nie chce im się wychodzić z auta i ruszać za mną w pogoń.
Uff, znowu się udało.
Ale co to jest, żeby ponad czterdziestoletnia baba, musiała pomykać przez chaszcze, w ucieczce przed wymiarem sprawiedliwości.
Wkurzają mnie te przepisy.
Doskonale rozumiem, że nie można wyprowadzać psów luzem w centrum miasta. Bo to niebezpieczne i dla ludzi i dla zwierząt. Ale tu jest park, do cholery i specjalnie przychodzimy na spacery wczesnym rankiem, kiedy kręcą się tu tylko psiarze, zaprzyjaźnieni z naszymi zwierzakami pracownicy Zieleni Miejskiej oraz ludzie, którzy przechodzą tędy do pracy i też już wiedzą, że nasze psiaki nie należą do zaczepliwych.
Odpukać, od prawie roku, czyli od czasu kiedy zaczęliśmy to przychodzić nie widziała żadnej poważnej awantury. Nie wspomnę tu nawet o scysji pomiędzy psem, a człowiekiem, ale o zwykłych psich przepychankach.
Sami pilnujemy porządku. Wiemy, które psy się ze sobą zgadzają, a które czują wobec innych jakieś animozje. Dobieramy się w grupy tak, że by nie dochodziło do nieprzyjemnych sytuacji. Przecież nikt z normalnie myślących ludzi nie chce, żeby jego pies pogryzł innego, lub żeby sam został pogryziony.
Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze kwestia sprzątania psich odchodów. Jak najbardziej
zgadzam się ze stwierdzeniem, że widok psiej kupy na środku chodnika, nie należy do przyjemnych, a wdepnięcie w rzeczoną kupę może wkurzyć, chociaż, z drugiej strony, ponoć przynosi szczęście.
Dlatego noszę ze sobą worek i jeśli Forrestowi zdarzy się załatwić w nieodpowiednim miejscu, (pomijam tu dobrze zakamuflowane, psie toalety w krzakach), to po prostu po nim sprzątam.
Niestety, pozostaje problem co zrobić z taki, pełnym workiem. Koszy na śmiecie jak na lekarstwo. Dodatkowo, zawsze mam opory przed wrzuceniem do niego śmierdzącej miny, ponieważ nie raz widziałam , jak bezdomni ludzie lub zwierzęta, szukają w śmietnikach pożywienia. No i głupio mi na myśl, że ktoś taki może natknąć się na kupę w worku.
Moja znajoma Olimpowa (od westiego Olimpa) ma zgoła inne podejście do tej sprawy.
Twierdzi, że nie przeszkadza jej noszenie przy sobie paczki z ekskrementami. Mówi, że worek z psią kupą postanowiła potraktować jak broń biologiczną. To znaczy, że gdyby ktoś próbował na nią napaść, to walnie go śmierdzącą bombą i z głowy. No, może i racja. Każdy ma jakąś swoją życiową filozofię.
Udało mi się przedrzeć przez krzaki i wylądowałam na bocznej alejce. Tu powinno być bezpiecznie, bo alejka biegnie po pagórkowatym terenie i na co większych wzniesieniach, ku wygodzie spacerujących, zbudowano schodki.
Wśród parkowych psiarzy krąży teoria, że dróżki ze schodkami to najlepsze miejsca do spacerów w okresie miejsko strażniczej aktywności. Nie można tędy przejechać samochodem. Coś w tym musi być, gdyż spotykam całą grupę znajomych i bawiące się beztrosko psy.
Wszyscy ukryli się w bezpiecznym miejscu. Dlatego w innych rejonach parku panowały takie pustki.
Wspólnie narzekamy na cholernych strażników. Niech lepiej gonią wandali, którzy łamią ławki i rozbijają latarnie. Albo wyrostków na rowerach, którzy wyspecjalizowali się w kradzieżach torebek.
Dołącza do nas zdyszany pan od Zuli. Okazało się, że to jego dopadli na łączce. Ale nie wlepili mu mandatu. Pan od Zuli jest duży i pyskaty, Zula też niemała, więc chyba woleli nie ryzykować wychodzenia do nich z samochodu.
Pewnie, żeby powetować sobie straty, nałożą karę grzywny na jakąś staruszkę z ratlerkiem.
Oczywiście zrobiło się już późno, więc muszę wracać. Przedzieram się jakąś krętą dróżką, gdy nagle Forrest zatrzymuje się i węszy. Potem ostrożnie, na ugiętych łapach, zaczyna podchodzić do jakiegoś kształtu, niewyraźnie majaczącego wśród zarośli.
Postanawiam sprawdzić co go tak zainteresowało.
Okazuje się, że w trawie leży dzik. Taki niezbyt duży, pewnie z tegorocznego miotu. Biedactwo nie żyje.
A więc okazało się, że jednak są tu dziki. Pewnie przychodzą z okolicznych lasów na żołędzie.
Dzik nie jest poraniony, więc wydaje mi się, że został potrącony przez samochód, przy przechodzeniu przez ruchliwą drogę, dowlókł się aż tutaj i umarł.
  • 0
algaem


Użytkownicy przeglądający ten temat: 0

0 użytkowników, 0 gości, 0 anonimowych