Skocz do zawartości

A- A A+
A A A A
Zdjęcie

Pamiętnik psiej mamy


  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
31 odpowiedzi w tym temacie

#1 algaem

algaem

    Mruk

  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 96 postów

Napisano 27 luty 2006 - 16:31

Napisałam pamiętnik z pierwszego roku zycia mojego pieska.
Wklejam pierwszy rozdział.
Jeśli kogoś zainteresuje, to będą następne:)

PAMIĘTNIK „PSIEJ MAMY”
czyli rok z życia bubolota


I. NIEPOKÓJ TWÓRCZY INACZEJ (koniec sierpnia)

Kończą się wakacje. W domu jest smutno i pusto. Brakuje psa. Bez psa nie ma życia. To znaczy jest, ale jakieś takie nijakie. Rodzina bez psa to rodzina patologiczna. Takie jest moje zdanie. Potrzeba przytulenia małego, puchatego przyjaciela rośnie we mnie jak ciasto drożdżowe na Wielkanoc, a może nawet szybciej.
Są kobiety, które zapuszczają żurawia pod budki dziecięcych wózków, pieją z zachwytu nad uwięzionymi tam bobasami i dziamdziolą coś niewyraźnie w pseudo dziecięcym narzeczu. Ja zaczęłam zachowywać się podobnie, z tą różnicą, że nie molestuję noworodków tylko zaczepiam każdego napotkanego czworonoga i, jeśli tylko za bardzo się nie opiera, tłamszę go głaszczę, tiutiam do niego infantylnie i w ogóle rozpływam się nad jego, zdarza się, że wątpliwą urodą.
Dzisiaj ciasto wypłynęło. Trzeba coś z tym zrobić bo będzie kłopot (jakaś daprecha, dół albo co gorszego).
Mam w głowie ogólny wizerunek mojego przyszłego pieska:
1. szczeniak, bo w domu są dzieci, nie całkiem małe ale zawsze,
2. pies rodzaju męskiego, bo cieczka, ropomacicze, urojona ciąża itd., a poza tym mąż chciałby jakiegoś przedstawiciela tej samej płci (poza mężem w domu są same baby – 4 sztuki – dwie córki, moja mama, a jego teściowa i ja – żona, matka i córka w jednym)
3. kundel, bo istnieje szansa, że będzie bardziej odporny niż rasowy, względy finansowe też nie są bez znaczenia,
4. jeśli kundel to mieszaniec dwóch ras żeby nie było totalnej niespodzianki,
5. jeśli dwie rasy, to duże - mąż tak chce (nie będzie wychodził na spacer z małym psem, bo nie chce wyglądać tak głupio jak sąsiad, który wyprowadza yorka),
6. ale nie za duże bo, odpukać milion razy w niemalowane, w razie konieczności noszenia na rękach z powodu jakiegoś, tfu, choróbska mógłby być problem,
7. jeśli dwie duże rasy, to nie te tzw. „groźne” ze względów bezpieczeństwa,
8. jeśli dwie, duże i nie „groźne” to jeszcze nie „łyse”, bo zimno w zimie, ale też niezbyt owłosione, bo gorąco latem, kłopot z czesaniem, i kłęby sierści w kątach
9. raczej ciemno niż jasno umaszczony, bo, po pierwsze podczas pluchy to dość trudne do przejścia, po drugie zwykle ubieramy się na czarno, a ciemną sierść mniej widać na takich ciuchach
10. a poza tym powinien być: miły jak pościel wyprana w Lenorze, śliczny jak rodzina z reklamy Toffifi, gładki jak papier do pupy Velvet, grzeczny jak wnuk mojej cioci (w teorii nie w praktyce), zdrowy jak jogurt Actimel, mądry jak ........nie wiem co.

I to mniej więcej tyle. Mam nadzieję, że niczego nie pominęłam.
Z jasno sprecyzowanymi oczekiwaniami chwytam za słuchawkę i zaczynam obdzwaniać wszystkie okoliczne schroniska dla bezdomnych zwierząt. Bardzo mili i cierpliwi ludzie udzielają mi odpowiedzi na wszystkie pytania. Niestety okazuje się, że sezon na szczeniaki w schroniskach się skończył (jest w ogóle jakiś sezon na szczeniaki ??). I wszyscy zgodnie przyznają, że jeśli w domu są dzieci to jednak nie powinnam brać dorosłego psa.
Po kilku godzinach bezowocnych rozmów odkładam słuchawkę mocno rozczarowana. Mój wymarzony piesek oddala się z prędkością światła i prawie znika gdzieś w niezbadanej, kosmicznej przestrzeni. Chyba pójdę na spacer i dopadnę jakiegoś czworonoga do poprzytulania chociaż przez krótką chwilę.
Kolejny dzień poszukiwań i nic. Co się stało z tymi wszystkimi szczeniakami?? Może dorosły, a może, mam taką nadzieję jest tak duże zapotrzebowanie na pieski ze schronisk, że wszystkie znalazły domy i żyją teraz szczęśliwie, otoczone miłością ?
Jestem w pracy ale nie bardzo mogę się skupić na tym co robię za tak zwane pieniądze, jeśli tak można nazwać grosze, które mają mi starczyć na utrzymanie rodziny. No, ale nie ma co narzekać. Cały czas powtarzam sobie, że trzeba się cieszyć, że w ogóle mam pracę, a i atmosfera w naszej firmie jest całkiem miła, a to bardzo ważne.
Vis à vis mnie, na blacie biurka siedzi komputer, a właściwie jego oko, czyli monitor, bo dusza i mózg, czyli skrzynka zapełniona rozmaitymi, tajemniczymi szpejami chowa się skromnie gdzieś w okolicach moich nóg (wolałabym żeby chował się tam jakiś milutki pieseczek – marzenia).
Z monitora patrzy na mnie krowa. Narysowałam ją i wkleiłam jako tapetę żeby pasowała do krowy na obrazku, który wisi na ścianie. Krowa jest głównym, aczkolwiek nie jedynym wizerunkiem tapetowym. Mam jeszcze tapetę ze ślimakiem w barwach flagi francuskiej (bo firma, w której jestem zatrudniona jest firmą francuską) – z podpisem „mrówki to lenie”, butelkę z podpisem „taka jestem zakręcona”, informację o strajku pracowników oraz o tym, że pracownicy biurowi stanowczo odmawiają przyjścia do pracy w dzień wigilii Bożego Narodzenia (jestem jedynym „stacjonarnym”, czyli przykutym do biurka pracownikiem biurowym, co jest dość deprymujące), a wszystko po francusku żeby szef zrozumiał. Wklejam sobie te tapety w zależności od potrzeb i nastroju. Ale tak naprawdę chciałabym żeby z monitora patrzył na mnie mój pieseczek. Mam wrażenie, że wtedy byłabym bardziej wydajna w pracy. Czuję się trochę jak moja krowa kiedy piszę to zdanie, ale cóż, wygląda na to, że każdy pracodawca chce mieć wydajnych pracowników i jeszcze na dodatek całkowicie dyspozycyjnych (cokolwiek to znaczy, nie mam zamiaru w to wchodzić).
Oko komputera nadal wgapia się we mnie i kusi. No dobra, skorzystam z internetu, wyszukiwarki, posurfuję (!?) po stronkach chociaż wcale tego nie lubię. Może znajdę swojego wymarzonego? Chociaż informacja o zakończeniu sezonu na szczeniaki trochę mnie zniechęciła. Ale mimo wszystko, co mi szkodzi spróbować. Najwyżej, jeśli się nie uda, pójdę do psychiatry i poproszę o silne prochy „na szczęście, autoakceptację, akceptację ogólną, zadowolenie z życia i samozachwyt”.
Nawet nie trudno znaleźć „psie strony”. Szczeniaków jest pełno (widać sezon na szczeniaki w internecie nie pokrywa się z tym w realu), chociaż najczęściej rasowe, z renomowanych hodowli. Takie z pewnością znajdą domy, a poza tym wartość każdego z nich przekracza solidnie dwukrotną wartość mojej pensji ( kolejny powód żeby jednak pójść po te prochy).
Nagle olśnienie. Są szczeniaki, co prawda rasowe ale ktoś chce je oddać za darmo (jakiś cholerny altruista czy co?). Pies kanaryjski. Nic nie wiem o tej rasie ale od czego mam wyszukiwarkę. Zaczynam się z nią zaprzyjaźniać.
Pies kanaryjski - Perro de persa Canario – ładnie
kraj pochodzenia Hiszpania – nie mam nic przeciw Hiszpanom ale czy nie będzie mu za zimno w naszym klimacie?
wysokość w kłębie – 70 cm, waga 68 kg – trochę dużo, ponad 10 kg więcej niż ja, nie mówiąc już o dzieciach (nie będą mogły go wyprowadzać na spacer)
może mieszkać: dom z wybiegiem – nie posiadam!!!
stopień posłuszeństwa: niskie – niezbyt dobrze
stopień dominacji: dominujący – jeszcze gorzej (łatwo mnie zdominować)
czy można pozwolić na zabawę z dziećmi: nie zalecane - myślałam, że gorzej być nie może
Ale może nie jest tak źle jaki sobie wyobrażam, pewnie przesadzam z tymi obawami.
RASA TYLKO DLA OSOBY DOŚWIADCZONEJ W PROWADZENIU PSÓW BOJOWYCH – no niestety, nie mam doświadczenia w tym zakresie i nie mam zamiaru go zdobywać. Teraz już chyba wiem dlaczego właściciel szczeniaków nie może znaleźć na nie chętnych.
Pierwsze koty za płoty, szukam dalej i znajduję przesłodkiego mieszańca labradora z wodołazem. Małe cudo, 3 miesiące. Mogę mieć go JUŻ ZARAZ. Niestety to suczka, ale co z tego. Suczki są kochane, łagodniejsze i bardziej „przytulne” niż psy. Drugi problem. Moja śliczna pochodzi z wybrzeża, a ja mieszkam na Śląsku. Nie mogę pojechać tak daleko, a poza tym tyle godzin podróży dla maleństwa to chyba za długo. Jednak czarna perełka kusi. Patrzy na mnie z monitora błyszczącymi oczkami i wywala różowy języczek.
Połączenie z właścicielem pieska uzyskałam natychmiast. Bardzo się ucieszył, że znalazł się ktoś chętny bo to ostatni szczeniak z miotu. Reszta poszła już do ludzi. Delikatnie napomykam miłemu panu o kłopocie z odległością. Mam nadzieję, że jakoś się dogadamy, może spotkamy się w połowie drogi. Miły pan nie widzi problemu. Ma kolegę, który jeździ często na Śląsk ciężarówką. Może zabrać pieska.
Moje maleństwo tyle godzin w podróży? Zamknięte w ciemnym brzuszysku ryczącego potwora? Samotne i przerażone? A jak coś na nią spadnie i przygniecie? Wszyscy wiedzą, że ludzie przewożą ciężarówkami najróżniejsze paści! Może ten kolega przewozi na przykład materiały wybuchowe, albo jakieś straszliwe środki chemiczne w źle zabezpieczonych pojemnikach? Moja wyobraźnia pracuje na wysokich obrotach. Myślę, że dzień transportu malucha z wybrzeża na Śląsk byłby ostatnim w moim życiu. Znam siebie i swoje lęki. Nerwy zjadłyby mnie żywcem i nie byłoby nikogo kto mógłby się zająć maleństwem na tym łez padole. Z żalem żegnam miłego pana, który zresztą, ze względu na brak wyobraźni i empatii, wydaje mi się mniej miły niż na początku rozmowy. Szybko kasuję zdjęcie czarnej ślicznotki, a moje serce wyje z rozpaczy. Żegnaj maleńka.
Nie pozostaje mi nic innego tylko szukać dalej. Jeśli nie znajdę pieska to zaraz zwariuję, a wtedy ktoś zapakuje mnie w kaftan bezpieczeństwa i zawiezie do cichego ośrodka gdzie w końcu dostanę te wszystkie prochy „na szczęście itd.”. Może to jest jakieś wyjście. Ale chyba w tych cichych ośrodkach nie ma psów, a to poważny mankament.
Są maluchy. Mieszańce owczarka niemieckiego i bernardynki. Niestety, dopiero w planie. Mają się urodzić za tydzień. Szybko liczę i wychodzi mi, że to jeszcze 7 do 9 tygodni czekania. Stanowczo za długo. Przez te wszystkie tygodnie straciłabym majątek na telefony żeby być na bieżąco ze stanem zdrowia bernardynki, przebiegiem porodu, dorastaniem maleństw. A co by było gdyby to wybrane umarło z głodu (może być dużo szczeniaków w miocie i walka o dostęp do mleczarni), albo gdyby mamusia je przygniotła (bernardyn to duży pies, wszystko może się zdarzyć), albo gdyby na przykład tatuś przyszedł do dzieci z wizytą i zagryzł mojego szczeniaczka (czytałam o takich przypadkach), albo........ Wyobraźnia stop.
Po prostu trzeba szukać dalej. Spokojnie. Nie nerwowo. Rozsądnie. Łatwo powiedzieć.
Ktoś napisał, że ma do sprzedania briardowilki. Mają po 8 tygodni, czyli idealnie. W dodatku jest adres stronki internetowej „bubolotów”-maluchów gdzie można zobaczyć zdjęcia.
Na stronie głównej widzę mamusię mojego małego przyjaciela – Bubę („buboloty”, że niby Buba –latawica??). W każdym razie Buba jest ślicznym, beżowym owczarkiem francuskim. Poniżej zdjęcie dumnego ojca - Nero. Imponujący owczarek alzacki. Dalej niebieski paseczek i napis „buboloty” – tu są zdjęcia maluchów. Ręce mi się trzęsą, ale jakoś udaje mi się rozwinąć te „buboloty”. Jest 10 imion. 5 dziewczynek i 5 chłopców. Po kolei:
1. ABI
2. CIASTEK
3. DASZA
4. DZANA
5. GWIAZDECZKA
6. NERO JUNIOR
7. NOLA
8. PLATON
9. RÓŻOWA
10. TYTAN
Mimo, iż wiem, że nie wybiorę dziewczynki, klikam na każde z imion po kolei i oglądam zdjęcia. No i nie wiem jak opisać moje wrażenia. Aż mnie zatkało. Pieski są tak śliczne, że ledwo się powstrzymuję przed wyrwaniem ich siłą z ekranu (myślę, że to nierealne ale rozsądek swoje, a wyobraźnia swoje). Mój wybranek ma na imię Tytan. Nie żeby wyglądał jak tytan, wręcz przeciwnie. Kłapciate uszka, maślane oczka, szczurzy ogonek, nosek jak guziczek, sierść średnio – długa, zmierzwiona, czarny –podpalany, łapy grube jak u młodego lwa. Niemożliwie piękny.
Oczywiście są namiary. Telefon stacjonarny, komórkowy, adres mailowy. Pieski mieszkają w Warszawie, a więc nie jest tak źle.
Dzwonię i już za chwilę rozmawiam z Karoliną. Karolina opowiada mi o Tytanie (trzeba koniecznie wymyślić dla niego inne imię, ale to potem). Tytan urodził się 14 lipca, tak jak moja młodsza córka i jest jednym z największych z całej gromadki. Wzrostem i wagą dorównuje mu tylko brat Platon (co z tymi imionami?). Można po niego przyjechać w każdej chwili. Na szczęście nie jest jeszcze „zamówiony” przez innego oszalałego amatora puszystego, sikającego szaleństwa.
Jest zaszczepiony, odrobaczony, zdrowy i wesoły. Ideał. Mówię Karolinie, że zadzwonię jutro i dogadamy termin odbioru MOJEGO PIESKA. Dziesięć razy zapewniam ją, że jestem „poważnie zainteresowana” i piętnaście razy upewniam się, że nie odda go nikomu innemu, nawet jeśli by błagał na kolanach. Zaraz potem wysyłam namiary na stronkę bubolotów mojemu bratu oraz wszystkim moim znajomym i proszę o komentarz (w miarę możliwości jak najbardziej pozytywny).
Telefonuję do Adama (mąż) i informuję go, że mamy pieska. Nie wpada w euforię ale myślę (mam nadzieję), że tylko udaje twardziela.
No, wreszcie mogę iść do domu. Jeszcze tylko zgrywam zdjęcia na dyskietkę, żeby pokazać w domu i wywalam krowę, a na jej miejsce wklejam słodką mordkę Pana X . Koniecznie musimy wybrać jakieś imię. „Tytan”, w odniesieniu do delikatnego maleństwa, za nic nie przechodzi mi przez gardło ani przez klawiaturę.
Kręgosłup mi pęka, prawie nic nie widzę z powodu wpatrywania się w ten cholerny monitor i chyba niezbyt wiele popracowałam na rzecz firmy. Ale co tam. Nadrobię jutro. Jestem z siebie bardzo zadowolona i nie mogę się doczekać kiedy powiem dziewczynom, że niedługo nasza rodzina się powiększy. Będą miały braciszka! A Ewa może obchodzić z nim urodziny w jednym dniu. To chyba przeznaczenie.
  • 0
algaem

#2 algaem

algaem

    Mruk

  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 96 postów

Napisano 28 luty 2006 - 10:55

II. SPRYTNY PLAN STARTEGICZNY (wrzesień)

Popadłam w czarną rozpacz. Zepsuł nam się samochód, co biorąc pod uwagę jego wiek, brak kasy na naprawy i garażowanie pod chmurką nie powinno być niespodzianką. Moja mama ze swoim samochodem na wakacjach.
Ale dlaczego akurat teraz kiedy mam jechać po mojego pieska?? To niesprawiedliwe. Życie jest do niczego. Chyba sama zgłoszę się do tego cichego ośrodka.
Muszę chyba zadzwonić do Karoliny, że w najbliższym czasie nici z przyjazdu. Niby pozostaje jeszcze pociąg, ale uważam, że w tym przypadku to złe rozwiązanie. Jednak nie zadzwonię. Jeszcze poczekam, może coś wymyślę.
Właśnie przyszedł mój szef. Grégory ale mówimy na niego Grześ żeby było łatwiej. W głowie świta mi nieśmiała myśl o wykorzystaniu szefa, a właściwie jego samochodu do celów pozasłużbowych. W końcu Prezes ,tak naprawdę, to Grześ jest „Vice” ale niech ma tego „Prezesa” bez degradującego przedrostka, czyli Prezes bez „vice” też ma psa i nie może pozostać obojętny na urok mojego malucha. Szybko wchodzę na stronkę bubolotów i zaczynam wydawać odgłosy zachwytu. Prezes zniknął w swoim pokoju ale za chwilę wychodzi, zaintrygowany dziwacznymi dźwiękami artykułowanymi przez asystentkę (to ja ). Mówi: „jestesz gorzej asistantka, że życie”. Wnioskuję, iż nie jest zadowolony z mojego zachowania, ale sprytnie korzystam z okazji, pokazuję mu zdjęcia Tytana i pieję z zachwytu.
Grześ co prawda patrzy na mnie jak na wariatkę, ale widzę, że go ruszyło. Jeszcze kilka takich akcji, poczekam aż zmięknie i mogę zacząć wprowadzać w życie swój plan.
Parę dni urabiania, jęczenia, wzdychania do zdjęć, mękolenia i mam transport. I tak musimy jechać w delegację do Radomia, więc zaplanowaliśmy powrót przez Warszawę. Może to trochę nie po drodze, ale kto by się przejmował takimi drobiazgami. Prezes stwierdził, że „Flogo musi mieć swój brat, to pewnie” czyli, że Flogowi (Flogo to jego golden) przyda się braciszek. Jeśli chodzi o mnie, jestem jak najbardziej za. A więc jutro jedziemy. Jedzie z nami dziewczyna Prezesa – Kasia (też bardzo lubi psy) z czego bardzo się cieszę i Adam. Mój mąż wziął z tej okazji dzień urlopu. Będzie wesoło. Jeszcze tylko pozostaje skombinować te trzy stówy na pieska. Prezes wiedząc, że moje konto świeci pustkami cały czas pyta: „czi masz już kasa na swój pies?”, czym doprowadza mnie do szału. I znowu w mojej głowie rodzi się niecny plan. Przecież jest jeszcze kasetka z pieniędzmi firmowymi. A te pieniądze leżą sobie w niej spokojnie, jakby czekały aż ktoś je pożyczy. Szybko dokonuję pobieżnych obliczeń i wychodzi mi, że starczy na niezbędne zakupy i na pieska do chwili aż dostanę kolejną wypłatę. Szybko rzucam się na kasetkę i mam już wszystko. Do czego to człowiek jest zdolny kiedy się znajdzie w prawdziwej potrzebie!
Jeszcze tylko organizacja opieki dla dzieci i Floga.
Flogo musi zostać u nas w domu ponieważ Prezes mieszka w Krakowie. W Krakowie jest kościół „Świętego Marjacka”, jakby kto nie wiedział. Przynajmniej Prezes tak twierdzi. Więc skoro mieszka w Krakowie, niedaleko tego Świętego Marjacka, to musi rano przyjechać z Kasią do Katowic żeby zabrać mnie i Adama. Potem Radom – coś tam trzeba załatwić, bo to w końcu wyjazd służbowy (byle jak najszybciej – BO PESEK). Z Radomia do Warszawy – PO PIESKA, z Warszawy do Katowic – odstawić nas Z PIESKIEM do domu i z powrotem do Krakowa. Wszystko to zabierze mnóstwo czasu i jasne jest, że Flogo nie może zostać w sam tyle godzin.
Do dzieci przyjeżdża druga babcia z Pszczyny. Marta – moja starsza córka - idzie do szkoły, bo ma jakąś ważną klasówkę. Ewa zostaje w domu, bo babcia Lusia boi się psów, a ktoś musi zająć się Flogiem. Babcia Lusia nie wie, że jedziemy po PIESKA, bo pewnie nie chciałaby przyjechać, żeby pilnować dzieci z tak błahego (oczywiście według jej poglądów) powodu. Dziewczyny mają prikaz trzymania twarzyczek na kłódkę.
Są szczęśliwe i podniecone. Kłócą się o to, która będzie dawała maluchowi jeść, która wyprowadzała na spacery (ciekawe jak długo potrwa ten zapał), z którą będzie spał. Jeszcze nie wiedzą, że jeśli chodzi o ostatni punkt, to żadna z nich nie ma szans. Piesek będzie spał ze mną!
Idę do kuchni i gotuję jedzenie dla MOJEGO PIESKA. Cały gar udek z kurczaka z jarzynami i ryżem. Te zwłoki mnie obrzydzają ale to DLA NIEGO więc jakoś przeżyję. Witaminy kupiłam wcześniej u weterynarza. Powiedział mi, że przy zakupie psa trzeba sprawdzić czy zeszły mu oba jąderka. Chyba się nie odważę.
Chociaż już późno siadamy we czwórkę w naszym łóżku, a konkretnie na dużej macie, która robi za nasze łoże małżeńskie i zaczynamy wymyślać imiona dla pieska.
Padają różne propozycje: Nelson, Bubel (lepiej nie), Tampon (zbyt intymnie), Cze (od Che Guevary), Iwan (nie pasuje do 100% Francuza), Przygłup (jakoś niezbyt mądrze). Pomysły sypią się jak z rękawa ale nic nam nie spasowało.
Zaczynamy lekko zbaczać z tematu, bo jakoś brak efektu, i dyskutujemy o ulubionych filmach, a właściwie o bohaterach filmowych.
Może Dood (ksywka Lebowskiego z filmu Big Lebowski). A może Forrest (z filmu Forrest Gump)?!
FORREST to jest to o co chodziło! Wszyscy lubimy ten film. Dzieci oglądały go chyba 500 razy, ja z Adamem skromniej – około 200.
Czyli mamy imię dla pieska. Możemy spokojnie iść spać. Zadanie na dzień dzisiejszy wykonane. Trzeba się dobrze wyspać bo jutro ciężki dzień – pełen emocji i długa droga przed nami. Marta musi wstawać do szkoły. Tylko Ewa ma luz. Jednodniowa opiekunka Floga może spać jak długo zechce.
Ja jeszcze tylko zadzwonię do Prezesa żeby upewnić się czy plan nie uległ zmianie, do Karoliny żeby sprawdzić czy na pewno nie oddała pieska komuś innemu i czy będzie w domu o umówionej porze, do męża Karoliny żeby potwierdzić jej słowa, do teściowej żeby nie zapomniała zjawić się rano, i do brata żeby powiedzieć, że jutro na pewno jedziemy po pieska, do przyjaciół żeby powiedzieć to samo co bratu (udają, że wyrwałam ich ze snu i nie wiedzą o co chodzi – o pierwszej po północy to chyba przesada).
  • 0
algaem

#3 Liwia

Liwia

    Sufler

  • Użytkownik
  • PipPipPipPipPipPip
  • 540 postów

Napisano 28 luty 2006 - 13:00

Algem, dziękuję i proszę o więcej. Też jestem psią mamą dlatego ten tekst bardzi mi się podobał :)

Pozdrawiam
Liwia
  • 0

#4 algaem

algaem

    Mruk

  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 96 postów

Napisano 01 marzec 2006 - 10:16

:)

III. NERWÓWKA (23 września, godziny poranne i przedpołudniowe)

Po nieprzespanej nocy (1000% adrenaliny w organizmie) wstaję zbyt wcześnie i łapię za słuchawkę żeby zadzwonić do Grzesia i upewnić się czy nic się nie zmieniło, do teściowej (nie zastaję jej w domu, czyli wsiadła do pociągu – jest dobrze), do Karoliny (trochę zaspana), do jej męża (podobnie), do brata (lekko wkurzony – nie rozumiem o co mu chodzi). Przyjaciele wyłączyli telefony (trudno – spróbuję ponownie za 5 minut).
Budzę Adama i zmuszam do wstania z łóżka. Jest dość oporny ale nie odpuszczam. Teraz kima na fotelu. Dzieci też budzę. Marta może wyjść wcześniej do szkoły. Co jej szkodzi. Ewa też właściwie powinna wstać. Nie będzie gnić w łóżku do południa.
O szóstej rano jesteśmy gotowi. Dzieci ubrane siedzą smętnie na pościelonych łóżkach i kiwają się miarowo (choroba sieroca?), Adam chrapie ale przynajmniej ma na sobie kompletne ubranie (łącznie z kurtką i butami), ja szykuję prowiant na drogę. Kanapki z jajkiem, kiszonym ogórkiem i majonezem. Śmierdzi jak cholera ale dobre. Zużyłam całą, niezbyt co prawda imponującą, zawartość lodówki. Duszę w sobie wyrzuty sumienia. Sklep w końcu niedaleko, babcia i Ewa nie umrą z głodu, Marta ma 2 złote na drożdżówkę, kupi w szkole.
Jedzenie Forresta już spakowałam do małych woreczków i włożyłam do zamrażarki. To babranie się z rozciaplanymi udkami jest okropne. W przyszłości mam nadzieję wrobić w te działania kogoś innego. Zobaczymy jak to będzie.
Dzwonek do drzwi. Przyszła babcia. W samą porę. Już prawie siódma. Wszyscy się ożywili (nasz dzwonek to potęga). Adam z mamą rozsiadają się w kuchni. Marta biegnie do Mateusza – prawie brata. Dzisiaj Ola - mama Mateusza- odwozi dzieciaki do szkoły. Ewa bezczelnie rozwala się przed telewizorem.
Idę do przedpokoju i stamtąd, w tajemnicy przed teściową, zaczynam „akcję telefoniada”.
Dzwonię do Grzesia. Najpierw sprytnie na domowy, żeby nie okłamał mnie, że już jest w drodze. Odbiera Kasia (głos niezbyt przytomny).Miałam rację. Jeszcze nie wyjechali. Co oni sobie myślą? MÓJ PIESEK czeka, a oni się wylegują. Skandal!
Dzwonię do brata. Odbiera Dorota – bratowa- chwilę gadamy O MOIM PIESKU. Ona wychodzi do pracy , a Leszek pod prysznicem, niby nie może podejść do telefonu. Dzwonię do przyjaciół. Jaga i Piotr jadą do biura. Ci to przynajmniej są solidni. Wiedzą, że kto rano wstaje temu Pan Bóg daje. Gadamy chwilę O MOIM PIESKU. Dzwonię do Oli. Nieprzytomna. Wiem, że zaczyna pracę od jedenastej i wraca późno, ale uważam, że śpiąc tak długo traci połowę życia. Jej sprawa. Nie gadamy. Ela już wyszła do szkoły (jest nauczycielką). Zapomniała komórki. Gdzie ona ma głowę? I pomyśleć, że tacy ludzie biorą się za wychowanie naszych dzieci. Anka i Krzysiek chyba mają zepsuty telefon stacjonarny (ostatnio tzw. „domowy”), na komórce włącza się skrzynka. Iwona załatwia coś w banku – nie może rozmawiać. Jak człowiek jest w potrzebie to nie ma się do kogo zwrócić.
Dzwonię do Grześka. Na stacjonarny. Nikt nie podnosi słuchawki. Dzwonię na komórkę. Odbiera Kasia. Twierdzi, że są już w drodze. Jakoś nie słyszę silnika samochodu. Albo jest bardzo cichy albo Kasia kłamie. Nie, chyba nie, nie podejrzewam jej o to. Dość długo gadamy O MOIM PIESKU. Kasia jest bardzo cierpliwa i wiem, że też się cieszy.
Adam przynosi mi herbatę i kromkę z masłem. Nie mam jakoś apetytu.
Dzwonię do Grześka. Odbiera telefon i mówi, że już wjeżdżają na autostradę. Boże miłosierny, to znaczy, że dopiero przed chwilą wyjechali z domu.
Jaga jest już w biurze. Rozmawiamy wiadomo o kim.
Adam wyrywa mi słuchawkę. Brutal!
Zadzwoniłabym do mamy ale ona o niczym nie wie. Piesek ma być niespodzianką.
Siedzę na krześle obok telefonu. Lewa noga tak jakoś dziwnie mi dygocze. Adam przynosi mi tabletkę relanium. Połykam bo nie chcę się kłócić.
Dzwonię do Grześka. Mówi, że nie może gadać bo policja na drodze. A co z Kasią?? Pasażerom chyba wolno. I dlaczego ich tu jeszcze nie ma? Jak długo można jechać? W końcu Kraków to nie koniec świata.
Przeglądam bagaż. Wszystko spakowałam już wczoraj ale nie zaszkodzi sprawdzić. Mam kocyk, patchworkową kołderkę, jedną z tych które kiedyś ciocia Wanda uszyła dla moich dzieci, suchy ręcznik, mokry ręcznik w szczelnie zamkniętym woreczku, ręczniki papierowe, chusteczki higieniczne, przegotowaną wodę w butelce, miseczkę, miękką piłkę, pluszowego misia, kawał plastikowej folii (położę na fotel w samochodzie na wszelki wypadek), nowiutką kolorową smycz z obróżką i małą poduszeczkę. Chyba mam wszystko czego potrzebuję. W portfelu pożyczone trzy stówki. Jest OK.
Dzwonię do Prezesa. Odbiera Kasia i mówi, że się rozłącza bo już są pod domem.
Rzucam się do okna. No, Kasia nie powiedziała całej prawdy. Podjeżdżają dopiero po minucie, a ja wydam majątek na farby, bo już chyba całkiem osiwiałam.
Flogo wpada do domu. Teściowa pokrzykuje i zgrywa bohaterkę. Udaje, że się nie boi ale ręce trzyma w górze i nie kwapi się pogłaskać Floga. Dobrze, że Ewa zostaje w domu bo w przeciwnym razie biedny pies musiały zawiązać sobie pęcherz na supeł.
Nareszcie jedziemy. Kasia, Grześ i Adam wykazują jakąś dziką aktywność. Gadają, śmieją się. Dziwacy! Ja jestem bardzo zmęczona, a powieki same mi opadają.
Jeśli ktoś zgadnie o KIM śniłam to dostanie w nagrodę uścisk dłoni Asystentki Vice Prezesa firmy z kapitałem zagranicznym.
Przebudzenie niezbyt miłe. Tkwimy w korku przed Radomiem. Nie klnę głośno, bo postanowiłam zachowywać się kulturalnie i z rezerwą.
Dzwonię, do Karoliny, że możemy się spóźnić, bo korek. Mówi, że nie szkodzi i będzie czekała z MOIM PIESKIEM. Kamień spada mi z serca. Nareszcie dodzwoniłam się do Anki. Gadamy. Trochę jednak klnę na ten korek. W końcu nikt nie jest doskonały. Ola też już jakby bardziej przytomna.
Jaga na luzie.
Nareszcie Radom. Załatwiamy jakieś nieistotne sprawy służbowe. W końcu kogo to obchodzi. Według mnie i tak wszystko to trwało zdecydowanie zbyt długo.
Zostawiamy Radom za sobą. Nareszcie. Noga znowu mi podskakuje. Adam proponuje kolejną tabletkę ale grzecznie odmawiam. W zamian rozpakowuję kanapki z jajkiem, kiszonym ogórkiem i majonezem. Zasmradzamy cały samochód, ale pychota. Byłam już bardzo głodna.
Targają mną mieszane uczucia. Zwykle nie lubię jeździć zbyt szybko i wrzeszczę kiedy ktoś przekroczy 120 na autostradzie ale to czekanie staje się naprawdę nieznośne. Postanowiłam nie patrzeć na licznik.
Prezes pyta: „masz kasa na ten pies?”. Odpowiadam mu, że mam. „Kto dał ci ten kasa?” – pyta znowu.
Czy ten facet musi być taki dociekliwy? Skupiłby się lepiej na prowadzeniu samochodu. W końcu jest odpowiedzialny za bezpieczeństwo prawie-matki trójki dzieci.
To moja tajemnica – odpowiadam, bo niezbyt lubię kłamać. Zapada chwila ciszy. Słyszę cichy szum i coś jeszcze, jakby delikatne trzaski. Obawiam się, że szare komórki Prezesa pracują na wysokich obrotach.
Miałam rację, niestety.
„A jak tam kasa od firma?” – pada pytanie.
Lepiej żebyś nie wiedział – odpowiadam dyplomatycznie, jak sadzę.
Poza tym trzeba się skoncentrować, bo wjeżdżamy już do Warszawy. Żebyśmy tylko nie pobłądzili, nie utknęli w korku, żeby nie zabrakło nam paliwa, żebyśmy nie wylecieli w powietrze w wyniku zamachu terrorystycznego i żeby na drodze nie wylądował smok i nie zatarasował przejazdu – modlę się po cichu do Boga wszystkich szczeniaczków i ich przyszłych mam.
Kasia odrywa się od książki. Potrafi czytać w czasie jazdy – mistrzyni. Bardzo jej zazdroszczę tej umiejętności. Kiedyś też próbowałam ale zaraz zrobiło mi się niedobrze i musiałam przestać. Adam wydaje się być całkiem spokojny. Naprawdę mam nadzieję, że tylko udaje ten spokój. Bo gdyby było inaczej to mogłoby oznaczać, że nie podziela mojej radości. Nie byłabym wtedy zadowolona.
Dzwonię do Karoliny, żeby powiedzieć jej, że jesteśmy blisko.
  • 0
algaem

#5 kurczak

kurczak

    Sufler

  • Użytkownik
  • PipPipPipPipPipPip
  • 325 postów
  • Skąd:Warszawa

Napisano 01 marzec 2006 - 12:06

No i co dalej? Ja też jestem ciekawa... Czekam z niecierpliwośią. :D Pozdrawiam cieplutko
  • 0
CZASEM TRZEBA DAC SIĘ ZGIĄĆ ŻEBY NIE DAĆ SIĘ ZŁAMAĆ. AGA

#6 algaem

algaem

    Mruk

  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 96 postów

Napisano 02 marzec 2006 - 10:44

:):):):) dla psiarzy i nie tylko

IV. PIERWSZE SPOTKANIE (23 września, popołudnie i wieczór)

Wchodzimy po schodach ładnej kamienicy. Adam naciska na dzwonek. Ręce mi się trzęsą, obiecuję sobie jednak, że w żadnym wypadku nie będę płakać.
Otwiera nam szczupły brunet. Domyślam się, że to mąż Karoliny – Michał. Kiedy teraz usiłuję sobie przypomnieć jego twarz nie udaje mi się, ponieważ w jednej sekundzie mój wzrok zjechał na wysokość do ok. 30 centymetrów od poziomu podłogi i tam już pozostał. Wokół naszych nóg kłębi się chyba setka szczeniaczków. Łapią nas ostrymi ząbkami za nogawki, a kiedy pochylamy się żeby je pogłaskać, szarpią rękawy kurtek. Są prześliczne. Piszczą, poszczekują i w ogóle robią tyle zamieszania, że trudno się w tym wszystkim połapać. Usiłuję namierzyć mojego Forresta ale bez szans. Maluchy zbyt szybko się przemieszczają by można było się dokładniej przyjrzeć.
Po około pięciu minutach udaje się nam wreszcie wejść do mieszkania. To wcale nie było łatwe. Każde z nas miało wczepionego w ubranie co najmniej jednego pieska, a inne plątały się pod nogami i trzeba było bardzo uważać żeby któregoś nie nadepnąć.
W opróżnionym pokoju zastaliśmy Karolinę i jej mamę. Po chwili wypuszczono Bubę. Zatrzymała się w progu i zaczęła szczekać. Usiedliśmy więc na kanapie, jedynym oprócz niskiego stolika i stołu, na którym stał komputer, sprzęcie w pokoju. Buba szybko się uspokoiła i łaskawie dała się pogłaskać. Okazało się, że małych faktycznie jest tylko dziesięcioro, a nie sto, jak mi się wcześniej wydawało. Na chwilę przeniosłam wzrok na wyższy poziom żeby zobaczyć jak reagują Kasia, Adam i Grześ. Każde z nich miało na twarzy wyraz oszołomienia pomieszanego z zachwytem. Szkoda, że nikt nam wtedy nie zrobił zdjęcia. Przypuszczam, że wszyscy wyglądaliśmy wyjątkowo debilnie.
Michał wyłowił z kłębowiska mięciutkich ciałek jedno i podał mi pieska.
To właśnie jest Tytan – oznajmił dumnie.
Przytuliłam maleństwo, ucałowałam kłapciate uszka i mokry nosek. Istny cud. Oczywiście się poryczałam, ale zaraz mi przeszło.
Podczas gdy Michał starał się ochraniać pozostałe w pokoju sprzęty przed atakami psiej szarańczy, Karolina dała mi książeczkę zdrowia MOJEGO PIESKA, objaśniła kiedy należy go doszczepić i zaproponowała nową czerwoną miseczkę w prezencie. To był bardzo miły gest ale podziękowałam za miseczkę, bo po pierwsze, w domu czekał już na Forresta zestaw miseczek, a po drugie tutaj, przy takiej ilości psów mogła przydać się bardziej.
Jeszcze tylko pożyczona kasa zmieniła właściciela i mogłam się uważać za prawowitą mamę. Michał złapał Forresta, którego wcześniej puściłam na podłogę, żeby mógł się pożegnać z biologiczną mamą i rozszalałym rodzeństwem. Okazało się, że to był dobry ruch, bo mały poszedł się wysikać do kuchni. Jaki mądrala! Wie, co trzeba zrobić przed podróżą. Założyłam mu obróżkę ale Karolina mówi mi, że Tytan nie był jeszcze nigdy na spacerze, więc z pewnością nie będzie umiał chodzić na smyczy. Ale ze mnie idiotka! Jak mogłam o tym nie pomyśleć.
I znowu mam go w swoich ramionach. Jest taki kochany. Objął moją szyję łapkami, a pyszczek oparł na ramieniu. Mnie pozostaje tylko podtrzymywać jego nadspodziewanie ciężki tyłeczek. Bardzo się boję, że zacznie się wiercić i go upuszczę, ale bez obaw. Siedzi spokojnie i przytula się bardzo mocno.
Żegnamy się i wychodzimy. Na klatkę schodową wychodzą za nami pozostałe pieski i Buba. Trochę się o nią martwię ale nie wydaje się być nieszczęśliwa. Może nie zorientowała się co
się dzieje albo przeczuwa, że jej syneczek poszedł w dobre ręce (chcę w to wierzyć). A może po prostu jest już zmęczona wychowywaniem tak dużej gromadki i chce się pozbyć dzieci z domu (w to nie chcę wierzyć).
Przed podróżą siadamy w ogródku małej knajpki. Prezes chce się napić kawy, coś zjeść. Opuszczam mój słodki ciężar na ziemię. Naprawdę, takie maleństwo, a waży chyba z 30 kilo. Piesek rozpłaszcza się na płytkach. Chyba nie jest zadowolony. Biorę go więc z powrotem na ręce, a on wtula się ufnie i natychmiast zasypia. Jest CUDOWNY. Kasia robi mu zdjęcia aparatem cyfrowym. Obiecała, że wyśle mi mailem. Już nie mogę się doczekać. Pijemy z Kasią herbatę, chłopcy jedzą zapiekanki. Przed wejściem do samochodu rozścielam na fotelu folię, kocyk, kołderkę i układam poduszeczkę. Uprzedzam Prezesa, że istnieje duże prawdopodobieństwo zasikania i zarzygania samochodu. Jest zdziwiony i zaskoczony. Na jakim świecie ten człowiek żyje! Przecież każdy musi brać pod uwagę taką możliwość decydując się na przewożenie szczeniaka.
Podróż upływa nadzwyczaj spokojnie. Rozmowa się nie klei, bo wszyscy jesteśmy już zmęczeni. Mnie dopada straszna huśtawka nastrojów. Od euforii do wielkiego smutku. Jak sobie pomyślę co czuje takie maleństwo, zabrane od mamusi przez obcych ludzi i wywożone gdzieś w nieznane ryczącym potworem, to chce mi się płakać. Ale na szczęście aniołek śpi spokojnie przytulony do mojej nogi. W pewnym momencie przenosi się do Adama i układa na jego kolanach. Adam nigdy się do tego nie przyzna, ale widziałam jego minę. Był zachwycony i wzruszony. Siedział bez ruchu i ochraniał małego, żeby nie spadł z fotela. Zatrzymujemy się tylko raz, na stacji benzynowej. Wyciągam Forresta z samochodu i stawiam na kawałku trawy. Łąpki mu się rozjeżdżają i upada na brzuszek. Boże, może jest sparaliżowany! Nie, uspokajam się natychmiast, to niemożliwe. Jeszcze dwie godziny wcześniej szalał z braćmi i siostrami i wyglądał na całkiem zdrowego. Ale nie chce się wysiusiać. Nie jest dobrze. Może ma problemy z pęcherzem? To chyba niemożliwe żeby taki malec nie sikał tyle czasu. I nie chce się napić. Bardzo źle! Chyba od razu zahaczymy o lecznicę. Na razie wkładam moje biedactwo z powrotem do samochodu. Jest chłodno i pewnie zaraz go zawieje, zwłaszcza, że Prezes, w obawie o jego zdrowie tak podkręcił ogrzewanie, że padamy z gorąca.
Jedziemy dalej, a moje Słoneczko znowu śpi. Wizyta w lecznicy wydaje się nieunikniona, a ja cały czas biję się z myślami czy lepiej pozwolić mu spać, czy też raczej wybudzić, żeby nie zapadł w śpiączkę.
W końcu decyduję, że lepiej zostawić go w spokoju. Patrzę na to maleństwo, głaszczę aksamitne futerko i mam nadzieję, że nie robię mu krzywdy. Nie chcę sobie nawet wyobrażać jaki przeżywa stres. Może to jest powodem dziwnego dla mnie zachowania.
Prezes płaci mandat za przekroczenie prędkości. Straciłam czujność i przestałam kontrolować prędkościomierz. Teraz mam wyrzuty sumienia. Nie dość, że się z Kasia poświęcili i pojechali z nami, to jeszcze muszą dopłacić do interesu.
Nareszcie w domu. Do lecznicy pojedziemy później, taksówką. Najpierw Kasia i Grześ muszą zabrać Floga bo przed nimi jeszcze kawał drogi.
W drzwiach rzucają się na nas dziewczyny i Flogo. Tylko mama Adama się nie rzuca. Patrzy szeroko otwartymi oczami i pyta co to za pies? Wyjaśniam jej wszystko po kolei.
Jest trochę oburzona faktem, że tak ja oszukaliśmy. A na dodatek nie wierzy, że to kundel. Kto by jechał po kundla do Warszawy? Podejrzewa, że wydaliśmy majątek na fanaberię w postaci psa.
Przygotowuję kawę, herbatę i siadamy wszyscy w telewizyjnym żeby pogapić się na pieski. Flogo od pierwszego wejrzenia zapałał do małego wielką miłością. Zapędził go pod fotel i teraz próbuje wydobyć mocno przerażonego malucha łapami. Teraz już wiem, że mój syneczek nie doznał nagłego paraliżu łapek, co przyszło mi na myśl kiedy rozjechał się podczas postoju na stacji.
Prezes dość przerażony takim obrotem sprawy schodzi do parteru żeby ochronić Forresta przed wylewnością uczuć Floga. Mój mały spryciarz korzysta z okazji i pije herbatę z filiżanki, którą Grześ nieopatrznie postawił na podłodze. Potem sika na parkiet. Alleluja!
pęcherz w porządku. Teściowa zdegustowana. Biegnę do kuchni skąd przynoszę gazety i miseczkę z wodą. Gazety rozkładam w rogu pokoju, żeby mały miał się gdzie załatwić w razie potrzeby. Edukacja najważniejsza. Należy zacząć tak wcześnie, jak to tylko możliwe. Flogo wypija wodę. Napełniam znowu miseczkę i Forrest idzie w jego ślady, Chodząca inteligencja. Psy szaleją, a my im się przyglądamy. To chyba najpiękniejszy widok na świecie. W końcu moje maleństwo wygina się w łuczek i robi potężną kupę na dywan. To cud! Z jego jelitami też jest OK. Olewam edukację. Teściowa zniesmaczona do granic możliwości pyta dlaczego nie przegoniłam Forresta z dywanu. Nawet nie próbuję odpowiedzieć bo musiałabym się pokłócić, a nie chce mi się. Chyba dzisiaj nie będziemy musieli jechać do weterynarza. Pójdziemy jutro. Wszyscy razem, bo Flogo ma jakąś dziwną „bułę” na boku, Nie wiem co to może być. Zaczynam się martwić.
Kasia z Grzesiem zbierają się do wyjścia. Przed nimi jeszcze kawałek drogi. Dzięki im stokrotne za to, że przywieźli mojego pieseczka.
Dopiero teraz mamy okazję popodziwiać i poprzytulać nasz skarb. Przedtem nie było szans ze względu na Floga.
Dzwonię do Karoliny żeby powiedzieć, że dojechaliśmy szczęśliwie. Do przyjaciól i do brata. Tylko Jaga odbiera telefon. Gadamy o Forreście i umawiamy się na oględziny. Innych mam gdzieś. Nigdy nie pokażę im mojego pieska!
Potem trochę się jeszcze bawimy. Ja rozkładam gazety w rogu przedpokoju, tuż przy drzwiach wyjściowych. Potem daję małemu kolację i szykujemy się do snu. Dzieci chcą żeby mały spał z nimi ale jestem twarda. Tłumaczę im, że może piszczeć, bo to pierwsza noc z daleka od rodziny, a one jutro do szkoły i tak dalej. To oczywiście jest powód, ale tak naprawdę nie chcę się z nim rozstawać nawet na moment.
Zastawiamy fotelem dziurę po wybitej kiedyś szybie w drzwiach do telewizyjnego. Na kanapie w telewizyjnym ma spać teściowa, więc zabezpieczenie jest konieczne. Forrest przepycha się jakoś i włazi z powrotem do pokoju. Przyzwyczaił się do tego miejsca i nie chce odpuścić. Do fotela dodajemy jeszcze poduchy, potem deskę do prasowania, następnie stolnicę i krzesło. Po kilkunastu próbach włamania i ponownego zabezpieczania zabieramy nasze kochane maleństwo do swojego pokoju i zamykamy drzwi. Pod drzwiami układam gazety. Na wszelki wypadek. Kładziemy się w trójkę. Zaraz potem przychodzą dzieci i ładują się między nas. Po nich wchodzi teściowa i już tylko kręci z dezaprobatą głową na widok psa w łóżku. Adam staje na wysokości zadania i oświadcza swojej mamie, że jemu taki stan rzeczy niespecjalnie przeszkadza. Jest już naprawdę głęboka noc. Wyganiam dzieci, mówimy babci Lusi dobranoc i zostajemy sami.
Forrest trochę niespokojny. Kręci się pod drzwiami i popiskuje. Biorę go na ręce, zanoszę z powrotem do łóżka i przytulam.
Mój kochany syneczek rozwala się na pleckach na mojej poduszce i zasypia. Ja nie mogę. Przyglądam mu się i podziwiam. Ma takie śliczne, grubiutkie łapki, miękkie poduszeczki i różowiutki brzuszek. Oddycha równo i spokojnie. Delikatnie sprawdzam te jego jąderka, o których mówił weterynarz. Jakbym dotykała ziarenek grochu w aksamitnej powłoczce. Są obydwa na swoim miejscu. Zadanie wykonane.
Biję się z myślami. Mój pieseczek jest taki słodki kiedy śpi, a jednocześnie mam ochotę go obudzić. W końcu rozsądek zwycięża. Gaszę lampkę i wtulam twarz w delikatne futerko. Wdycham jego zapach. Zapach szczeniaka jest najcudowniejszy na świecie. Gdzie tam do
niego francuskim perfumom.
  • 0
algaem

#7 kurczak

kurczak

    Sufler

  • Użytkownik
  • PipPipPipPipPipPip
  • 325 postów
  • Skąd:Warszawa

Napisano 02 marzec 2006 - 17:01

Och... ładne to było, ja też marzę o piesku ale jeszcze nie teraz... to jest decyzja do ustalenia na później :D
  • 0
CZASEM TRZEBA DAC SIĘ ZGIĄĆ ŻEBY NIE DAĆ SIĘ ZŁAMAĆ. AGA

#8 algaem

algaem

    Mruk

  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 96 postów

Napisano 03 marzec 2006 - 11:14

Hej Kurczaku,
głowa do góry. Jestem pewna, że doczekasz się swojego psiaka. :) A wtedy.....wszystko będzie lepiej. Pies w domu to wielka radość i szczęście. Ci, którzy nie mieli psiego przyjaciela, nigdy nie dowiedzą się ile stracili.

V. PIERWSZY DZIEŃ W PRACY (24 września, rano i po południu)

Budzę się wcześnie rano i własnym oczom nie wierzę. Obok mnie śpi MÓJ PIESEK. Teraz leży na boczku, a z pysia wystaje mu koniuszek różowego języczka. Leżę jeszcze pół godziny i przyglądam się mojemu aniołkowi. Wreszcie maluszek otwiera oczka i patrzy prosto na mnie. A potem, nie do wiary, liże mnie po twarzy! Jest wspaniały. Przeciąga się i ziewa tak
szeroko, że aż cichutko piszczy. Schodzi z łóżka i, z ogonkiem sztywno wyprężonym do góry, sika na parkiet. W każdej sytuacji wydaje mi się najpiękniejszy. Sprzątam i idziemy razem do kuchni. Forrest dostaje swoje jedzonko, które pochłania w mgnieniu oka. Czuję się doceniona jako kucharka. Zdarzyło się to po raz pierwszy w moim życiu. Inni zwykle narzekają, a tu proszę!
Szykuję śniadanie dla dzieci i Adama. Potem pakuję plecak z ekwipunkiem dla Forresta. Patchworkowa kołderka, pojemnik z jedzeniem, dwie miseczki (jedna na wodę, druga na jedzenie), butelka z przegotowaną wodą i gumowe kółeczko do zabawy. Mały idzie ze mną do pracy, bo przecież nie zostawię go samego w domu.
Teraz budzę resztę rodziny. Forrest mi towarzyszy, radośnie machając ogonkiem. Daję Marcie codzienną porcję kropli do oczu i jesteśmy gotowi do wyjścia. Adam odwozi dzieci do szkoły. Potem odwiezie do domu swoją mamę.
Ja zakładam Forrestowi obrożę i przypinam smycz. To oczywiście tylko formalność, bo i tak będę go niosła na rękach. Biorę swoją torbę, plecak z rzeczami MOJEGO PIESKA, łapię Forresta, który podobnie jak wczoraj, obejmuje mnie łapkami za szyję i zamykam drzwi na klucz.
Na ulicy czuję jak ciepłe ciałko przyciska się do mnie z całej siły. Mały jest przerażony ruchem ulicznym i hałasem. Droga do pracy jest długa. To znaczy, normalnie zajmuje mi około 10 minut na piechotę, ale dzisiaj co chwilę ktoś nas zatrzymuje żeby, przy akompaniamencie cmokania i zachwyconego ciamkania, pogłaskać cud natury, który prawdę mówiąc zaczyna mi już trochę ciążyć. Myliłam się co wagi mojego cudu. Sądzę, że waży co najmniej 40 kilo. Mały nie jest zadowolony. Patrzy nieufnie na tłamszących go obcych ludzi i próbuje odsunąć się na bezpieczną odległość. W ogródkach działkowych, przez które przechodzę w drodze do pracy, puszczam małego na alejkę. Idzie kołysząc się na boki z noskiem przy mojej nodze. Jaki śmieszny i grzeczniutki! Miałam nadzieję, że zrobi kupę ale nic z tego. Czy aby na pewno wszystko z nim w porządku? No nic, do weterynarza jedziemy po południu, jakby co.
Do biura przychodzę spóźniona, co nikogo nie powinno dziwić. Rozkładam na podłodze obok krzesła kołderkę, na niej kładę gumowe kółeczko. Forrest biegnie do pokoju Prezesa. Zabawił tam niedługą chwilę, wrócił do mnie i rozłożył się na kołderce. Trochę pomamlał kółeczko, przyjął swoja pleckową pozycję i zasnął. Zmęczył się biedaczek. Tyle wrażeń. Niech śpi.
Z pokoju Prezesa sączy się jakiś niemiły zapaszek. Mój najmądrzejszy na świecie pieseczek zrobił tam kupę. On jest naprawdę genialny! Nie chciał zanieczyścić mojego pokoju, więc poszukał toalety. Co za kindersztuba! Przez chwilę zastanawiam się czy nie pozostawić dowodu jego geniuszu do przyjścia Prezesa ale rezygnuję z tego pomysłu. Muszę przyznać, że znowu mi ulżyło. Jeśli mały robi kupy (to już druga) to musi być OK.
Iwonka, moja koleżanka z liceum, z którą pracujemy w jednej firmie, też pochwaliła Forresta i powiedziała, że jest śliczny. Doceniam to, tym bardziej, że Iwonka jest miłośniczką kotów.
Muszę włączyć komputer i zabrać się do pracy. Jakoś dziwnie mnie dzisiaj odrzuca. Nie mam ochoty zajmować się głupotami kiedy obok śpi ON. Znowu mam ochotę obudzić moje maleństwo. To chyba jakaś choroba.
Na razie dzwonię do brata i do znajomych (którzy tym razem odbierają telefony) i umawiam się z nimi na oglądactwo najpiękniejszego stworzenia na świecie. Co prawda wczoraj miałam silne postanowienie nieodzywania się do nich do końca życia (z wiadomych przyczyn) ale odpuszczam. Niech mają.
Na szczęście zjawiają się Kasia, Grześ i Flogo, więc Forrest budzi się bez mojego udziału.
Przygotowuję dla wszystkich napoje, napełniam miski wodą i dzielę jedzenie Forretsa na dwie części. Flogo nie może czuć się pokrzywdzony. Psy jedzą w oddzielnych pokojach, ponieważ Forrest, połknąwszy swoją porcję chce opędzlować miskę kolegi. Po jedzeniu znowu szaleją, a my siedzimy i patrzymy na ten żywioł szczęścia szalejący po firmie. Istna sielanka. Teraz już nie mam wyrzutów sumienia, że nie wzięłam się do pracy. Szef też nic nie robi. W końcu przykład płynie z góry, a jeden dzień pozytywnego lenistwa jeszcze nikomu nie zaszkodził. Forrest wykazuje się wielką odwagą kiedy usiłuje zepchnąć Floga ze swojej kołderki i
odzyskać uślinione kółeczko. Kiedy mu się to nie udaje, przysiada na wolnym skrawku swojego posłania i chwyta ząbkami tę część kółka, która akurat wystaje z pyska Floga.
Przychodzi pani z poczty. Jest zachwycona. Mówi, że w każdym biurze powinien być pies, bo to dobrze wpływa na zdrowie i samopoczucie pracowników. W pełni podzielam ten pogląd. Wychodzi po godzinie. Musi się bardzo spieszyć żeby roznieść całą korespondencję. My też już się zbieramy. Wizyta u weterynarza.
W lecznicy Forrest jest zachwycony. Rozgląda się z zainteresowaniem i próbuje zaczepiać wszystkie psy. Trzymam go na rękach, bo boję się zarazków. On jest jeszcze taki malutki i delikatny. Oczywiście nie wpadłam na to, że nie można tu zapłacić za pomocą karty płatniczej i nie wzięłam ze sobą gotówki (GOTÓWKA – jak to dumnie brzmi, ale nie posiadam). Na szczęście weterynarz przyjmuje mojego pieska za darmochę. Ogląda dokładnie i mówi, że wszystko jest OK. Przyjechałam z wcześniej przygotowaną listą pytań, więc trochę to trwa. Dowiaduję się, ze nie powinnam jeszcze wyprowadzać go na spacery bo nie nabył jeszcze pełnej odporności po pierwszych szczepieniach. Czekają nas dwa tygodnie wypróżniania w domu. Mama się ucieszy. Umawiam się na następną wizytę i wychodzimy do poczekalni.
Tam oddaję małego Kasi i wchodzimy z Flogiem do gabinetu. Grześ woli iść razem ze mną z obawy, że sam nie wszystko zrozumie. Flogo stoi spokojnie, podczas gdy weterynarze badają jego „bułę”. Młodszy mówi, że to może być wynik jakiejś infekcji, reakcja na szczepienie, ukąszenie owada lub nawet własna tkanka, która w życiu płodowym umieściła się tam gdzie nie powinna. Twierdzi, że kiedyś wyjął spod skóry innego goldena kawałek jego własnej tkanki porośniętej sierścią! Niebywałe !
Starszy każe pobrać materiał do biopsji i ma niewesołą minę. Biedny Flogo. Kłują go igłą kilka razy aż zaczyna popiskiwać. Weterynarz mówi, że rokowania są poważne, i że nie może być w tym wypadku zbyt wielkim optymistą. Mówię, że „buła” pojawiła nagle i że nie jest przyczepiona do podłoża, więc to chyba dobrze. A poza tym, że lekarz powinien być bardziej optymistą niż pesymistą bo pesymistyczne prognozy źle wpływają na zdrowie pacjenta i samopoczucie jego bliskich. I jeszcze, że nie chcę słyszeć nic złego. Po namyśle zgadza się ze mną i obiecuje nie krakać na przyszłość. A ja zaczynam się bać. Grześ nie wszystko zrozumiał, więc mówię mu tylko, że musimy poczekać na wyniki badań, a na razie podawać przepisany antybiotyk na wypadek gdyby okazało się, że to jednak infekcja. Boże, mam nadzieję, że tak będzie. Trzeba czekać cały tydzień żeby uzyskać pewność. Czeka mnie bezsenność. No trudno, przeżyję. Byle tylko wszystko dobrze się skończyło. Moje maleństwo. siedzi grzecznie na ławce przytulone do Kasi. Patrzę na niego z czułością. Byle byś tylko był zdrowy malutki. Jeszcze tylko sprawdzam ile waży moje słoneczko stawiając go na płaskiej wadze. Okazuje się, że tylko 8 kilogramów. To chyba niemożliwe! sprawdzam jeszcze raz. A jednak 8. Dochodzę do wniosku, że jestem strasznie słaba. Kupiłam też dla mojego syneczka (za pożyczoną od Grzesia kasę) lateksową, kolczastą piłeczkę do rugby. Pani w sklepiku powiedziała mi, że lateks jest lepszy niż guma, bo nawet jeśli by pies połknął kawałek to rozłoży się w żołądku.

Added after 47 seconds:

VI. SPOTKANIE Z BABCIĄ (24 września, popołudnie i wieczór oraz następne dni)

Po powrocie do domu karmię Forresta, który już bardzo zgłodniał. Właściwie to mam wrażenie, że on ciągle jest głodny, a można mu dawać jeść tylko pięć razy dziennie. Tak mi go żal, ale wiem, że nie mogę go utuczyć, bo to niezdrowo. Postanawiamy też, że nie będziemy go karmić przy stole (zaraz nauczyłby się sępić) oraz nie będziemy go podkarmiać między posiłkami (słodycze wykluczone). Jedyny wyjątek stanowić będą psie przysmaki, podawane w nagrodę za dobre zachowanie i za wykonanie jakiegoś polecenia. Po jedzeniu mały zasypia. Nie przygotowałam mu posłania w żadnym konkretnym miejscu. Po pierwsze dlatego, że pozwolę mu spać z nami w łóżku tak długo, jak będzie miał na to ochotę, po drugie dlatego, że z doświadczenia wiem, iż pies sam sobie wybiera takie miejsce, które mu najbardziej odpowiada. Postanowiłam, że na razie, jeśli położy się na podłodze będę mu podkładała kołderkę i obserwowała gdzie najbardziej lubi spać.
Razem z dziewczynami dokańczamy sprzątanie mieszkania żeby wszystko błyszczało na przyjazd mojej mamy. To powinno ją dobrze usposobić. Kiedy maluch się budzi bawimy się z nim i zachwycamy bez końca. Jest tak słodki, że miałabym ochotę go zjeść (to przenośnia oczywiście – nie jestem jakimś wschodnim, skośnookim sadystą – tfu!).
Nasz pieseczek przysiada żeby się wysikać więc porywam go i niosę na gazety, na które upuszcza parę kropli. Chwalimy go i pieścimy, żeby zrozumiał jak ładnie postąpił. I tak za każdym razem, kiedy ktoś zauważa „pozycję wydalniczą”, czyli przysiad ze sztywno uniesionym ogonkiem (sikanie) lub łuczek ze sztywno uniesionym ogonkiem (kupa).
Po paru sikaniach osiągamy zadziwiająco dobre efekty. Prawie wszystko udaje się donieść na gazetę, a Forrest jest wyraźnie zadowolony z pochwał.
Mały nauczył się aportować lateksową piłeczkę, która nawiasem mówiąc bardzo mu się podoba. Zapomniałam napisać, że na nowe imię reagował praktycznie od razu. Zaraz pierwszego wieczoru rozsiedliśmy się z Adamem i dziećmi w różnych kątach dużego pokoju i na zmianę wołaliśmy „Forrest chodź” wyciągając przed siebie ręce. Maluch biegał od jednego z nas do drugiego i ani raz się nie pomylił. Teraz przybiega na każde zawołanie, oczywiście z wyjątkiem momentów kiedy śpi. A sypia w ciągu dnia dość często, jak to dzidziuś. No więc rzucamy piłkę i wołamy „Forrest aport”, a nasz mały geniusz biegnie na grubiutkich łapkach tak szybko, że o mało co się nie przewróci i przynosi zabawkę. Co prawda nie bardzo chce ją potem oddać ale i tego się nauczy. Już teraz widać, że jest wyjątkowo inteligentny.
Po południu przyjeżdża mama. Wchodzi do domu i od razu zauważa folię i porozkładane na niej gazety. Wyjaśniam jej, że dziewczyny chcą coś malować i przygotowały sobie podłoże. Uwierzyła!
Wchodzi do kuchni i zauważa szczeniaczka śpiącego pod nieużywanym kaflowym piecem.
Czyj to pies? –pyta, a ja po jej oczach widzę, że doskonale wie czyj. Teraz mama usiłuje zrobić groźną minę. Marszczy brwi ale nic z tego. Usta same rozciągają się jej w uśmiechu. Przykuca i delikatnie, żeby nie obudzić malucha, głaszcze jego futerko.
Dlaczego on leży na kafelkach? – pyta znowu – Przecież może się przeziębić, nabawić zapalenia stawów, dostać reumatyzmu.
Szybko wyjaśniam jej dlaczego mały nie ma jeszcze posłania, że nie zauważyłam kiedy się położył (musiało to być przed chwilą) i biegnę po kołderkę. Razem podnosimy małego i podścielamy ją pod niego. Nawet się nie obudził.
Mamy czas żeby przynieść bagaże z samochodu i opowiedzieć całą historię. Mówię jak uczymy malucha załatwiać się na gazety. Mama obiecuje kontynuować temat kiedy nie będzie nas w domu. Zgadza się też z weterynarzem, że lepiej nie wychodzić z psiakiem na dwór do czasu aż szczepionki w pełni się uaktywnią.
Na szczęście jest piątek, więc przez najbliższe dwa dni będziemy w domu wszyscy razem. Już mi skóra cierpnie na myśl, że w poniedziałek będę musiała wyjść do pracy i rozstać się z moim cudem. Nie chcę o tym myśleć. Rozważam możliwość wzięcia paru dni urlopu ale po namyśle rezygnuję. Przyda się przed świętami.
Przybiega Forrest i wita się z babcią. Patrzy na nią ciekawskimi oczkami. A oczka ma śliczne. Duże, orzechowe, ale takie ciemno orzechowe z wielkimi, czarnymi źrenicami, okolone czarnymi rzęskami. Kiedy jest czymś zainteresowany lub przestraszony oczy robią mu się ogromne i okrągłe jak u sowy. A do tego te łobuzerskie ogniki. Będzie z niego niezły numer.
Mama trochę się martwi, że nasz piesek się nie uśmiecha ale wspólnie dochodzimy do wniosku, że nie ma się czym martwić, bo jest to umiejętność, której każdy szczęśliwy pies nabywa z wiekiem. A już my wszyscy postaramy się o to żeby nowy domownik czuł się z nami szczęśliwy.
Dwa dni wolnego mijają jak z bicza trzasł, w kołowrocie odwiedzin krewnych i znajomych, którzy przyszli zobaczyć nasz nowy nabytek. Wszyscy się nim zachwycają. Bo też prawdę mówiąc, jest czym się zachwycać.
Mała Jaga, miłośniczka malutkich szczególików i przedmiotów, zwraca moją uwagę na koniuszek ogonka Forresta. Sam ogonek jest czarny z wierzchu i brązowo-beżowy od spodu, a na jego końcu rosną długie włoski układające się w mały loczek. Rzeczywiście cudowny.
Piotrek, mąż Jagi, od razu zauważa wspomniane łobuzerskie ogniki. Ania przynosi w prezencie małą, żółtą piłeczkę, z którą Forrest szaleje długo i wytrwale. Od razu widać, że prezent przypadł mu do gustu. Ola przytula malucha i wyleguje się z nim na macie. Ela podziwia jaki jest grzeczny. Sama ma półtora rocznego labradora - Barego (jej córka nazywa go Rzeźnikiem, a mnie się to wcale nie podoba). No więc rzeczony Rzeźnik ma dość niepohamowany temperament. Gryzie co popadnie i zniszczył już Eli wiele rzeczy. Zdemolował nawet ściany, na szczęście tylko do pewnej wysokości (nie wpadł na to, że można przystawić drabinę). Jest równocześnie bardzo serdeczny, co objawia się skakaniem na gości, zalizywaniem ich i rozdeptywaniem, po sprowadzeniu aktualnego obiektu uwielbienia do parteru. Trzeba przyznać Rzeźnikowi, że jest bardzo wytrwały w okazywaniu uczuć. Nie uspokaja się po paru minutach, jak to bywa z innymi psami w takich przypadkach, tylko kontynuuje swoją działalność z niesłabnącym zapałem przez cały okres trwania wizyty. Dodatkowo jest wyjątkowo żarłoczny. Domaga się jedzenia głośnym szczekaniem jak tylko ujrzy, że coś smacznego pojawiło się na stole, a że dla niego wszystko co znajduje się na stole jest smaczne, szczeka prawie non-stop, z krótkimi przerwami na połknięcie podanego kąska. Wydaje mi się, że widzę zazdrość w oczach Eli, kiedy tak patrzy na mój mały, grzeczniutki skarb.
Mój brat spogląda na mojego pieska z czułością. Myślę, że mu się podoba. Krzyś, syn mojego brata, boi się Forresta. Forrest boi się Krzysia. Chowa się przed nim pod fotel i poszczekuje.
W nocy z niedzieli na poniedziałek budzi mnie jakiś mokry przedmiot w oku. Okazuje się, że to nos Forresta. Mały stoi nade mną i czeka aż się obudzę. Potem szybciutko biegnie pod drzwi oglądając się czy podążam za nim. Oczywiście, że tak! Mój ekrementalny Einstein przykuca na gazetach i sika. Patrzy mi przy tym prosto w oczy, zadowolony z siebie i dumny. ZAŁAPAŁ na 100 %! Jeśli on jest dumny, to ja jestem hiperdumna. Mam ochotę obudzić wszystkich i oznajmić im radosną nowinę. Jednak opanowuję emocje, łapię aniołka na ręce, i mówię mu jaki jest śliczny, mądry i jak bardzo go kocham. Idziemy do łóżka, układam małego pomiędzy sobą i Adamem i zasypiam gładząc go po aksamitnym brzuszku.
Rano budzi mnie mokry przedmiot w oku. Już wiem, że to nos Forresta. Kiedy widzi, że otwieram oczy w ten sam sposób budzi Adama, a potem biegnie do pokoju dzieci i powtarza manewr. Tylko babcia ma spokój, bo zamknęła drzwi do swojej sypialni.
W tej chwili dzwoni budzik. Od tej pory zawsze jesteśmy budzeni w ten sam sposób. Z upływem czasu, z bardziej opornych, mój mały spryciarz zaczął ściągać kołdry. Nabrał też zwyczaju siadania na leżących. Siada gdziekolwiek, to znaczy na różnych częściach naszych ciał, na plecach, na nogach lub na głowach. Wdaje się, że dla niego to żadna różnica. Muszę przyznać, że dla nas to jednak jest różnica, zwłaszcza, że łobuz z każdym dniem przybiera na wadze.
Zwlekam się z łóżka i przygotowuję Forrestowi śniadanie. Śniadanie Forresta to osobna historia. Wyczytałam, że dobrze jest podawać psu płatki owsiane zalane mlekiem z dodatkiem białego sera lub owoców. Zamiennie mogą być też płatki kukurydziane. Okazało się, że jest to dość smaczny i atrakcyjny posiłek, więc moje dziewczyny zaczęły również dla siebie szykować „śniadanie Forresta”. I wciągają aż miło patrzeć.
I jeszcze jedno, po paru dniach pobytu mojego pieska w domu, zaobserwowałam, że mokry nos ląduje w moim oku codziennie rano o tej samej porze, czyli na dwie minuty przed dzwonkiem budzika, to znaczy około pięciu minut przed przygotowaniem „śniadania Forresta”. Gorzej to znoszę w dni wolne, kiedy chciałabym jeszcze trochę pospać. Są dwie możliwości. Albo Forrest jest nadgenialny albo ma zegar w brzuchu. Z żalem skłaniam się ku tej drugiej, ponieważ mały, jak tylko zobaczy, że otworzyłam oko, biegnie do kuchni i oglądając się za siebie sprawdza czy idę za nim czy też, nie daj Boże, przyłożyłam jeszcze głowę do poduszki. Ogólnie chodzę cały czas trochę niewyspana, również ze względu na budzenia na podziwianie sikania, kilka razy w ciągu nocy. Nie narzekam jednak. To nawet fajne. Wiem na pewno, że uwielbiam patrzeć jak Forrest pęka z dumy kucając na gazetach i na jego radość kiedy jest chwalony. I uwielbiam go chwalić.
  • 0
algaem

#9 algaem

algaem

    Mruk

  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 96 postów

Napisano 06 marzec 2006 - 14:12

VII. KŁOPOTY Z KUPĄ (wrzesień, ciąg dalszy)

Jeśli chodzi o sikanie jesteśmy zachwyceni geniuszem naszego malca. Nawet Adam przyznaje, że to wręcz niesamowite, żeby taki malutki piesek tak szybko nauczył się czystości. Co prawda zdarzają mu się jeszcze „wypadki” ale tylko wtedy, gdy mały jest w trakcie zabawy. W takich momentach decyzję o udaniu się do toalety podejmuje w ostatnim momencie. Biegnie wtedy pędem w stronę gazet, znacząc swój ślad małymi kropelkami. Oczywiście i tak go chwalimy, zwłaszcza że mamy w pamięci identyczne zachowania Ewy. Ewa, chyba do szóstego roku życia, kiedy była czymś zajęta, powstrzymywała się od pójścia do ubikacji tak długo, że aż podskakiwała i zaciskała nogi nie przerywając interesującej czynności. A potem już było za późno i trzeba było robić pranie. Babcia Lusia podejrzewała nawet jakieś poważne schorzenie pęcherza i mękoliła żebyśmy poszli z dzieckiem na badania. Ja stwierdziłam jednak, że nie ma to żadnego sensu, gdyż nigdy w życiu nie słyszałam o chorobie pęcherza, która daje o sobie znać tylko w trakcie zabawy.
No więc sikanie OK. Gorzej z tym drugim.
Nie chodzi o to, że Forrest robi kupę gdzie popadnie. Idzie grzecznie na gazety i właściwie na początku nie było powodu do zmartwienia. Jednak pewnej nocy zorientowałam się, że budzący mnie mokry przedmiot w oku wydziela dość paskudny smrodek. Postanowiłam dowiedzieć się o co chodzi, a jako że byłam już wytresowana, podążyłam prosto do toalety Forresta. No i sprawa się wyjaśniła. Forrest dumny, gazety mokre i uciaplane czymś nieprzyjemnie brązowym. Zaraz poszła w ruch szczoteczka i pasta do zębów dla małych dzieci.
Mały po sobie posprzątał, co mnie specjalnie nie ucieszyło. Pomyślałam jednak, że nie ma się czym przejmować, bo to pewnie incydentalny przypadek. Niestety, okazało się, że tak nie jest i od tej pory, jeśli nie udało nam się w porę zareagować, Forrest sam robił porządek. Stworzyło to pewne dodatkowe komplikacje (pomijając te natury estetycznej). Po pierwsze, mama musiała od tej pory tak organizować swoje wyprawy do sklepu, aby wypadały tuż po zrobieniu kupy przez Forresta.
Forrest zostaje sam na około dwie do trzech godzin dziennie. Uznałam, że to dobrze, ponieważ musi się przyzwyczajać, tak na wszelki wypadek. Mama zamyka go w przedpokoju z miseczką wody i zabawkami. Potem wychodzi z domu i podsłuchuje, żeby się dowiedzieć czy mały nie piszczy. Kiedy wraca, skrada się pod drzwi i znowu podsłuchuje. Przesłuchuje też na tę okoliczność sąsiadów. Okazało się na szczęście, że nasz pieseczek świetnie znosi tych parę godzin samotności. Nie płacze i nie niszczy sprzętów. Jest taki grzeczniutki.
Druga komplikacja to taka, że zaczynam się martwić o jego zdrowie. Może brakuje mu jakichś witamin. Dodatkowo, z przerażeniem myślę co będzie kiedy już wyjdziemy na pierwszy spacer i Forrest znajdzie „obcą” kupę. A jeśli też będzie „sprzątał”? Tysiąc razy FUJ!
W pracy przegrzebuję internetowe „psie stronki” w poszukiwaniu informacji. Piszą, że to zachowania atawistyczne, i że z czasem najczęściej mijają. Zaniepokoiło mnie słowo „najczęściej”. To znaczy, że może tak być zawsze ? Niedobrze !
Dzwonię więc do weterynarza, żeby dowiedzieć się czegoś więcej. I tak dzwonię codziennie, bo zżera mnie niepokój o Floga i jego „bułę”. Z jednej strony chciałabym żeby już były wyniki badań, z drugiej, boję się werdyktu.
Weterynarz mnie uspokaja i mówi, że na 99% apetyt na kupę jest apetytem przejściowym. I po czasie okazuje się, że ma rację. Kiedy tylko Forrest zaczął załatwiać swoje potrzeby na dworze, przestał zjadać swoje kupy. I żeby było jasne, „obcych” wcale nie tyka.
I jeszcze jedna wiadomość. Świetna ! U Floga to była infekcja. Od Grzesia wiem, że „buła” znikła, a od weterynarza, że nie ma powodu do niepokoju. I okazuje się, że miałam rację, kiedy tłumaczyłam weterynarzowi, że nie należy krakać!
A Forrest może rzeczywiście chciał po sobie sprzątać. On w końcu tak szybko się uczy i wszystko pilnie obserwuje. Przyuważył że my sprzątamy, kiedy znajdziemy kupę na gazetach więc postanowił pomóc w taki sposób jak umiał. Kto to wie ?
  • 0
algaem

#10 algaem

algaem

    Mruk

  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 96 postów

Napisano 07 marzec 2006 - 10:13

VIII. MIŁOŚĆ DO PODUSZEK I INNYCH MIĘKKICH PRZEDMIOTÓW (jesień)

Mały każdego dnia dostarcza nam nowych powodów do radości. Dzieci uświadamiają mi, że od kiedy jest z nami, częściej się śmieję i mam lepszy humor. Kiedy się nad tym zastanawiam, stwierdzam że mają rację i trochę mi głupio, bo przez ostatni rok przeważnie miałam skrzywioną minę.
W pracy strasznie tęsknię za moim pieskiem i biegnę do domu, żeby jak najszybciej ucałować jego słodki pyszczek.
Forrest waży już 14 kilogramów (po tygodniu pobytu u nas przybrał aż 6 kilo).
Ma bardzo ostre ząbki i wszyscy nosimy ich ślady na rękach i nogach. Oczywiście nie gryzie nas z premedytacją ani ze złością, ale wystarczy aby przyhaczył taką igiełką w tracie zabawy i krew się leje. Z pewną niecierpliwością zaczynam wyczekiwać pory wymiany zębów z mlecznych na stałe. Ten drugi komplet uzębienia, mimo że bardziej okazały, nie jest już tak straszliwie ostry.
Forrest, jak to ma w zwyczaju, bardzo szybko nauczył się siadać i podawać łapkę na zawołanie. Robi to chętnie, ponieważ za każde dobrze wykonane zadanie dostaje jakiś przysmak no i oczywiście mnóstwo pochwał. Łapka podawana jest bardzo energicznie. Widać, że chłopak ma ikrę !
Poza tym Forrest ustalił sobie ulubione miejsce wypoczynku, pod wieszakiem w przedpokoju. To było do przewidzenia, ponieważ wszystkie nasze psy je lubiły. To bardzo dogodna lokalizacja, bo widać stamtąd wejścia do innych pomieszczeń oraz drzwi wejściowe, co pozwala leżącemu kontrolować sytuację i poczynania domowników. Oczywiście wieczorem mój syneczek przychodzi do łóżka i tam zasypia, ale zdarza się, że w ciągu nocy przenosi się pod wieszak. Są jeszcze inne ulubione miejsca, na przykład w kuchni, ale tylko w czasie kiedy ktoś się po niej kręci. Myślę jednak, że w tym przypadku chodzi raczej o nadzieję na coś dobrego do przekąszenia.
No więc kładę pod wieszakiem kołderkę już na stałe. Niestety nie przewiduję wszystkiego. Jestem okropną matką. Nie daję małemu poduszki.
Jednak mały radzi sobie świetnie sam. Kiedy budzi mnie w nocy na zwyczajową pochwałę wypróżnienia, widzę, że na jego posłaniu JEST PODUSZKA. Bąbel odbiera swoją porcję pieszczot i rozkłada się na pleckach z głową na poduszce Ewy. Dziękuję Bogu, że mam taką zapobiegliwą i wrażliwą córkę. Rano dowiaduję się, że to Forrest okazał się zapobiegliwy i wrażliwy (na niewygody). Pokombinował i ukradł poduszkę Ewie. Ewa stwierdziła, że skoro wykazał się takim sprytem to mu ją podaruje i od tej pory mój piesek ma kompletne posłanie.
Złodziejskie zdolności Forresta rozwijają się z każdym dniem. Po udanej akcji zwędzenia własności mojej córki, mały kradnie wszystko wszystkim. No, może nie wszystko. Chodzi głównie o miękkie przedmioty, takie jak ulubione pluszaki dziewczyn: Spagetkę Marty i Bezimiennego Króliczka Ewy.
Spagetka to włochaty, pluszowy pies, którego Marta dostała wiele lat temu pod choinkę i od tej pory się z nim nie rozstaje. Spagetka od tego czasu zmieniła swój image. Na początku była słodziutkim zwierzaczkiem z kokardką na szyi. Teraz jest „metalówą” w czarnym T-shircie, z bandanką na głowie i kolczykami w kłapciatych uszach.
Bezimienny Króliczek, przyniesiony przez Zajączka z okazji Świąt Wielkanocnych, też miewa się dobrze i jest kochany przez Ewę. Pozostał wierny swojemu blado błękitnemu kombinezonikowi. Co prawda po latach przytulania lekko zwiotczała mu szyja, ale za to może teraz przy zasypianiu wykonywać numer w stylu misia Jasia Fasoli (ten z pstrykaniem palcami i opadaniem głowy – jak ktoś nie wie o co chodzi to odsyłam do wypożyczalni kaset video).
Oprócz pluszaków kradzione są oczywiście poduszki (te na których śpimy i te, które wylegują się bezczynnie na fotelach lub kanapach), miękkie kapcie itd.
Trzeba jednak oddać sprawiedliwość małemu złodziejaszkowi. Po pierwsze niczego nie niszczy, po drugie zachowuje się trochę jak Robin Hood lub Janosik i stara się wynagradzać straty ograbionym.
Na czym to polega ? A więc Forrest kradnie jakiś przedmiot, po czym przynosi okradzionemu w zamian coś, co ukradł komuś innemu, a w ostateczności jedną ze swoich zabawek. Działa
głównie w nocy, jak na rasowego złodzieja przystało. W wyniku jego poczynań każdy budzi się rano z niespodzianką. Na przykład: Adam zostaje pozbawiony kapcia ale dostaje w zamian Spagetkę. Marta dostaje poduszkę z kanapy. Ja zostaję bez poduszki ale za to mam na twarzy umamlany sznurek Forresta. W zamian za sznurek Forrest zanosi na swoje posłanie Bezimiennego Króliczka Ewy, a Ewa ma moją poduszkę oraz pantofel i tak dalej, naprzemiennie, w zależności od nastroju i pomysłu naszego domowego recydywisty. Tylko babcia jest bezpieczna, bo jak pisałam, na noc zamyka drzwi do swojej sypialni.
Właściwie to całkiem fajne. Czuję się tak, jakby każdej nocy odwiedzał mnie Święty Mikołaj.
Poza tym Forrest kradnie również tylko dla siebie (w końcu coś mu się należy w nagrodę za ciężką pracę). Głównie są to poduszki, które nosi ze sobą i układa w miejscu gdzie akurat ma ochotę uciąć sobie drzemkę. Mój pies jest najwspanialszy na świecie !
  • 0
algaem

#11 algaem

algaem

    Mruk

  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 96 postów

Napisano 08 marzec 2006 - 10:44

IX. PIERWSZE SPACERY (jesień c.d.)

Dzisiaj wielki dzień. Minął okres kwarantanny i możemy wyjść na pierwszy spacer. Mam wielkie plany. Może nawet zaliczymy pobliski park?
Wołam malucha, który przybiega w podskokach radośnie machając ogonkiem. Zakładam mu obrożę i zapinam smycz. Trochę się obawiam jak będzie wyglądało to jego chodzenie na smyczy. Robiliśmy już próby w domu ale niewiele z tego wyszło. Forrest z zapałem szarpał i gryzł smyczkę. Ani myślał chodzić przy nodze. Na razie biorę go na ręce, bo mieszkamy na drugim piętrze i trzeba pokonać mnóstwo schodów zanim się zejdzie na dół. A przecież wiadomo że taki malutki piesek nie umie chodzić po schodach. Wszystkiego musi się nauczyć. Pakuję do kieszeni torebkę z psimi przysmakami, na wypadek gdyby mały zrobił siusiu na dworze i trzeba by go było wynagrodzić.
Na podwórku stawiam mojego pieska na ziemi. Wygląda jak kupka nieszczęścia. Rozgląda się wokół z podkulonym ogonkiem. Węszy. Wszystko jest nowe i straszne. Robi niepewnie parę kroczków. Ani mu w głowie gryzienie smyczy. Wychodzimy za ogrodzenie i tam zaczyna się rewia. Ulicą przejeżdżają samochody – straszne potwory. Przechodzą ludzie, a co drugi chce pogłaskać szczeniaczka. Maluch boi się i wycofuje za każdym razem gdy ktoś obcy wyciąga do niego rękę. Wydaje mi się, że nici z wycieczki do parku. Pójdziemy sobie do ogródków działkowych. Tam jest bezpiecznie. Cicho i pusto. Dobrze, że pogoda jest piękna i nie pada deszcz. Możemy sobie spokojnie pospacerować. W ogródkach odpinam smycz i puszczam malucha wolno. Myślałam, że sobie pobiega ale nic z tego. Drepcze przy mojej nodze i bardzo uważa żeby się nie zgubić. No cóż, przynajmniej o chodzenie na smyczy mogę się nie martwić. Żadnego szarpania, gryzienia i wyrywania się. Tak jak w domu, namawiam mojego maluszka żeby zrobił siusiu, ale nic z tego. Słucha uważnie przekrzywiając główkę i wygląda na bardzo zdziwionego.
Po godzinie stwierdzam, że czas wracać do domu. Mały wygląda na zmęczonego. Dość wrażeń na dzisiaj. Oczywiście informuję go o tym.
Należę do tych, którzy rozmawiają z psami. Nie używam krótkich, pojedynczych słów aby porozumieć się ze zwierzęciem, jak zalecają „znawcy tematu”. Mówię pełnymi zdaniami. Gadam do psa kiedy jesteśmy w domu i kiedy idziemy ulicą, dzięki czemu niektórzy przechodnie patrzą na mnie podejrzliwie lub politowaniem. Czasem nawet, mniej lub bardziej dyskretnie, stukają się paluchami albo kręcą znaczące kółka na czołach. Kij im w oko !
Wali mnie to. Odkąd siebie pamiętam właśnie tak postępowałam i nie mam zamiaru zmieniać swoich zwyczajów. A najlepsze jest to, że moje psy zawsze świetnie mnie rozumiały. W ogóle jestem przekonana, że zwierzęta są o wiele bardziej inteligentne niż się powszechnie sądzi.
No więc mówię do niego, że jest zmęczony i czas wracać do domu. Bąbel wyraźnie się ożywia. Opiera przednie łapki o moje nogi i wzrokiem błaga : „weź mnie na ręce, przecież sama widzisz, że nie mam już siły”.
Chociaż serce mi krwawi, opieram się jego spojrzeniu i stanowczo odmawiam. Mały zrezygnowany opada na cztery łapki i rusza w kierunku z którego przyszliśmy ! Do domu ! Nie wiem czy to możliwe żeby był aż tak bystry, ale wszystko na to wskazuje.
Na ulicy mój geniusz (czy już go tak nazwałam?) powtarza manewr z łapkami i błagalnym wzrokiem. Tym razem mu ulegam i biorę go na ręce. Przytula się do mnie i sapie z rozkoszą. Po chwili zasypia. Musiał być naprawdę wykończony. Biedactwo.
W domu biegnie prosto na gazety. Widać, że nieźle go przypiliło. Jest z siebie bardzo zadowolony. W końcu wytrzymał bardzo długo i nie zanieczyścił ogródków. Oczywiście czeka na pochwałę. No i co ja mam zrobić ? Przecież kochane maleństwo tak się stara żeby spełnić nasze oczekiwania.
Przytulam go i całuję. Następnym razem wezmę na spacer gazetę.
Kolejne spacery wyglądają podobnie. Forrest staje się coraz bardziej wytrzymały i nie męczy się tak szybko. Nadal jednak ucieka przed obcymi i boi się różnych dźwięków. Śmieciarka to najstraszliwszy potwór. Mój bohater mija ją z podkulonym ogonkiem, a kiedy odejdziemy na bezpieczną odległość, szczeka bardzo groźnie.
Poznał nowego kolegę – boksera Tequilę. Tequila jest bardzo przyjacielski ale dość gwałtowny. Nas zna od dawna. Zawsze kiedy zauważy, że podjeżdżamy samochodem, biegnie co sił w nogach i ładuje się do środka żeby się przywitać. Fajnie jak jest ładna pogoda. Czasem jednak pada i jest błoto. Ale kto by się przejmował. Takie serdeczne powitanie jest miłe w każdych warunkach.
Forrest trochę się boi nowego, szalonego kumpla ale mam nadzieję, że z czasem się przyzwyczai do jego wylewności.
Natomiast jeśli chodzi o załatwianie się na dworze - zero sukcesów. Mój pieseczek zawsze doniesie wszystko do swojej toalety.
Próbowałam już różnych metod:
1. namowy i prośby (zawsze te zdziwione spojrzenia),
2. wynoszenie na podwórko gazet suchych, potem przesiąkniętych jego zapachem,
3. szaleństwa z piłeczką.
4. długie spacerki.
Nic z tego. Zaczynam się poważnie martwić. Głównie chodzi o to, że zaraz pewnie aura przestanie być łaskawa i nadejdą zimne, słotne dni, które nie sprzyjają wielogodzinnym eskapadom. Nie mówiąc o tym, że cierpimy na chroniczny brak gazet. Mały rośnie w zastraszającym tempie (waży już 16 kilogramów) i sika coraz więcej. Zrobiłam zbiórkę makulatury wśród znajomych, namówiłam dziewczyny żeby wydębiły coś od kolegów w szkole. Kumple nieźle się spisali. Nawet pan z wuefu się dołożył.
Dzisiaj postanawiam podjąć drastyczne środki. Przed wyjściem na spacer umawiam się z dziewczynami, że po moim powrocie wywołam je na dół i one przejmą uparciucha, a jeśli to będzie konieczne znowu się zmienimy i tak do skutku. W końcu musi się udać.
No i udało się. Przy piątej zmianie, po cztero i półgodzinnym spacerze zauważam, że mój maluszek zaczyna drobić łapkami, jakoś dziwnie się kuli, a potem kuca na środku ulicy i robi potężną kałużę. Strasznie mi go żal. Ma przy tym taką żałosną minkę. Uszy po sobie, a oczami błaga mnie o przebaczenie „starałem się bardzo ale nie wytrzymałem, PRZEPRASZAM”.
Moje kochane maleństwo. Biorę go na ręce i mocno przytulam, chwalę i daję pyszną psią kuleczkę. Forrest jest bardzo zaskoczony takim obrotem sprawy, ale już po chwili dociera do niego, że nikt się nie gniewa za sikanie na ulicy. Odzyskuje animusz i zaczyna machać ogonkiem. Mówię mu, że wracamy do domu. Napina smycz i rusza przed siebie. Doskonale zna drogę. Od tej pory jest już z górki. Gazety zostają jeszcze na jakiś czas, na wypadek potrzeb nocnych, ale już niedługo się ich pozbywamy. Mały ma niewiele ponad trzy miesiące i już załatwia swoje potrzeby na dworze. Czy pisałam już, że mam w domu geniusza?
  • 0
algaem

#12 algaem

algaem

    Mruk

  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 96 postów

Napisano 09 marzec 2006 - 09:42

X. SPOŁECZNOŚĆ PARKOWA (cały czas jesień)

Pogoda cudowna jak na tę porę roku. Cieplutko i świeci słońce. Jak każdego dnia rano, wybieramy się do parku. Co za szczęście, że zaczynam pracę dopiero o dziewiątej. Na dodatek mam wszędzie blisko. Jeśli uwinę się sprawnie z wyprawieniem dzieci do szkoły, to mam prawie godzinę czasu na poranny spacer. Chodzimy zawsze tą samą trasą. A właściwie dwiema trasami. Jedna prowadzi wzdłuż głównej drogi i żeby dostać się do parku należy pokonać specjalne przejście pod wiaduktem. Druga, trochę dłuższa, za to po przyjemniejszej, zadrzewionej stronie ulicy, też jest w porządku ale należy pokonać skrzyżowanie, na którym trzeba przeczekać trzy zmiany świateł. Czasem tamtędy chodzimy, chociaż to strata czasu, ale za to mogę uczyć Forresta grzecznego czekania na zielone światło. Mały szybko skumał, że należy usiąść grzecznie przy nodze i wchodzić na ulicę dopiero wtedy gdy ten, który przyczepiony jest do drugiego końca smyczy da hasło do wymarszu. Jest też trzecia, najkrótsza trasa, z której korzystam kiedy spieszę się do pracy (prosto przez tory tramwajowe i jezdnię, z pominięciem jakiegokolwiek legalnego przejścia). Ale nigdy nie chodzę tamtędy z Forretsem. Wiem już jak szybko się uczy i świetnie zapamiętuje. Dlatego też, pomyślałam sobie, że gdyby, nie daj Boże, Forrest kiedyś uciekł albo się zgubił i potem chciał wrócić do domu, to będzie korzystał z tych dróg, którymi zawsze się poruszał.
Forrest jest już dużo silniejszy i uwielbia zabawy na świeżym powietrzu. W dodatku ma mnóstwo nowych kumpli. Jego kumple mają swoich właścicieli, którzy wyprowadzają ich na spacer. Tak więc, siłą rzeczy, poznałam mnóstwo nowych ludzi. No bo co tu robić kiedy psy się bawią ? Głupio tak stać jak kołki w płocie. W związku z tym trzeba o czymś pogadać. Oczywiście dominują psie tematy. Ale to chyba zrozumiałe. Przyjaciele Forresta oczywiście mają swoje imiona. Ich opiekunowie zapewne też, chociaż w tym towarzystwie używa się przydomków odzwierzęcych. Na przykład właścicielka milutkiego kundelka – Kubusia nazywana jest Panią Kubusiową, właścicielka Dżastina – Panią Dżastinową i tak dalej. Z tego wynika, że ja jestem Panią Forrestową. Chyba się cieszę, a z resztą kogo to obchodzi? Tyle jeśli chodzi o panie. Natomiast panowie, których, nawiasem mówiąc, jest zdecydowanie mniej, nazywani są Panami Od. To znaczy: właściciel Zuli jest Panem od Zuli, a właściciel Neli – Panem od Neli.
Piszę „właściciel” i „właścicielka” chociaż strasznie nie lubię tego określenia. Czuję się jakbym traktowała zwierzęta przedmiotowo, a przecież tak nie jest. W każdym razie nie przychodzi mi do głowy inne słowo. „Opiekun” brzmi tak jakby zwierzak był mocno ograniczony (ale też go czasem używam). „Przyjaciel” nie zawsze oddaje całą prawdę, bo przecież nie każdy właściciel zwierzęcia (znowu to idiotyczne określenie – muszę się uodpornić, bo nici z pisania pamiętnika) jest jednocześnie jego przyjacielem, chociaż chciałabym żeby tak było. Ja mówię o sobie „mamusia”, o mojej mamie „babcia”, o córkach „siostrzyczki” a o znajomych „ciocie i wujkowie” z użyciem właściwego dla danej osoby imienia. Jednak niektórzy się na to zżymają, a mój mąż stanowczo protestuje przeciw nazywaniu go „tatusiem” w odniesieniu do Forresta. Twierdzi, że to infantylne. Dziwak. No więc nie mam innej możliwości jak tylko pozostać przy tych nieszczęsnych „właścicielach” i ewentualnie „opiekunach”.
Na łączce kłębi się tłum szczeniaków. Z pewnością to te internetowe, a nie schroniskowe, bo jak wspominałam, w schroniskach nie było sezonu na maluchy.
Zresztą co tu mówić o schroniskach, gdy po trawie tarza się wyłącznie arystokratyczna młodzież. Jest terier szkocki, malamut, bullterierka, bokserek, white terrier, owczarek alzacki, leonberger. Zgromadzeni wokół psiego kłębowiska właściciele czujnie obserwują poczynania piesków, gotowi w razie potrzeby, w każdej chwili rzucić się na pomoc swoim pupilkom. Podchodzę bliżej i słyszę nawoływania :”Forrest przyszedł, Forrest chodź do nas”. A więc nie wydawało mi się, jednak jestem przezroczysta. Nikt mnie nie zauważa, nikt nie mówi „dzień dobry”, za to MAŁY KSIĄŻĘ jest doskonale widoczny i bardzo serdecznie witany w towarzystwie. Od razu nasuwa mi się pytanie czy właściciele tych błękitnokrwistych

potworków wiedzą, że mój Forrest to właściwie zwykły kundel? Czy gdyby wiedzieli jaki mezalians popełniła jego matka – Buba Latawica – też byliby tak uprzejmi? Czy też może
moje biedactwo musiałoby się bawić samotnie, niedopuszczone do parkowej elity? Ale spokojnie, MÓJ PIESEK jest i tak najpiękniejszy i jedyny w swoim rodzaju. Poza tym z pewnością nie dręczą go podobne rozterki, ponieważ ochoczo rzuca się w kłębowisko puchatych ciałek.
Ja dołączam do grona czujnych opiekunów, aby strzec mojego skarbu. A nuż któryś z bardziej wyrośniętych szczeniaków będzie chciał zrobić mu coś złego? Niech no tylko spróbuje. Będzie miał do czynienia z MAMUSIĄ FORRESTA! Nie wiem co bym zrobiła gdyby któryś chciał skrzywdzić mojego aniołka. Chyba bym wytargała za uszka i wyszarpała sierść z ogonków. Mam wrażenie, że trochę za bardzo się nakręciłam.
Prawie wszystkie maluchy bawią się bardzo ładnie. Oczywiście jest trochę podgryzania, pisków i powarkiwania, ale w psiej gromadzie to normalne. Wyjątek stanowi bullterierka. Ona się nie bawi tylko atakuje i to na poważnie. Zupełnie inny model zachowania. Czyżby rzeczywiście geny „psiego mordercy” dawały o sobie znać w tak młodym wieku? Pan od bokserka usiłuje rozewrzeć szczęki małej złośnicy zaciśnięte na szyi jego pieska. Mała broni się dzielnie i groźnie warczy marszcząc tępo zakończony pyszczek. A ma dopiero trzy miesiące i jest jedną z najmniejszych w towarzystwie. Oderwana od swojej ofiary rzuca się na następną. Teraz w obroty poszedł leonberger. Jest na tyle wysoki, że bullterrierka nie może dosięgnąć jego karku. Mała cholera stosuje specjalną technikę. Skacze na kark, przewraca na trawę i wgryza się w krtań. W przypadku leonbergera ten numer nie przejdzie. Wredna pirania i na to znajduje sposób. Atakuje od dołu i gryzie większego kolegę w pachwinę. Pisk, wrzask i interwencja właściciela poszkodowanego. Widzę, że Pan od leonbergera jest mocno wkurzony. Na twarzy ma jeszcze cień uśmiechu ale jest to uśmiech z rodzaju „tężcowych”. Jego oczy groźnie błyskają w stronę Pani Bullterierowej, która stoi spokojnie obok i udaje, że nic się nie dzieje. Głupia czy co?
A teraz najgorsze. Mały potwór skacze na kark mojego słoneczka. Forrest, nieprzyzwyczajony do takich zachowań, przewraca się na plecy. Ale jest dzielny. Walczy jak lew. Jestem pełna podziwu, przecież nigdy nie miał do czynienia z takim zachowaniem. Jednak wcale mi się to nie podoba. Różowy brzuszek mojego pieska pokryty jest brzydkimi, czerwonymi pręgami. Głupia Bullterierowa nadal gada z Panią Szkocką. Nie wytrzymuję, łapię cholerną piranię za kark i ściągam z mojego poturbowanego biedactwa. Dopiero to porusza nieodpowiedzialną babę. Bierze z moich rąk wijącą się awanturnicę i odchodzi obrażona. Kompletna kretynka. Należało jej się. Reszta właścicieli patrzy na mnie z wdzięcznością. Wcześniej ich oczy wyrażały niekłamaną wściekłość. Myślę, że dobrze się stało, że Bullterierowa odeszła. Jeszcze chwila takiej zabawy, a obok kłębowiska walczących psów utworzyłoby się kłębowisko walczących opiekunów.
Biorę mojego maluszka na ręce i oceniam straty. Nie jest tak źle jak mi się wcześniej wydawało. Mleczne ząbki, mimo że bardzo ostre, nie mogą wyrządzić poważnej szkody, ale aż strach pomyśleć co będzie się działo kiedy bullterierka dorośnie, a jej właścicielka nie zmieni swojego postępowania i nie zacznie jej odpowiednio wychowywać. Trzeba wracać. Mój bohater już zapomniał o bólu. Ciągnie w stronę domu, gdzie czeka na niego pełna miska i posłanie z miękką poduszeczką. W pełni sobie na to zasłużył.
Aha, zapomniałabym o czymś bardzo ważnym. Spotkałam Panią Setową. Pani Setowa to właścicielka jamniczka szorstkowłosego o imieniu Set.
Set jest uroczy i uwielbia ludzi. Niestety całkiem odwrotnym uczuciem darzy przedstawicieli swojego gatunku. Dlatego chodzi w kagańcu. Pani Setowa powiedziała mi, że ten kaganiec to dla jego własnego bezpieczeństwa, bo o ile pies zaatakowany „słownie” czyli obszczekany, lub prawie „platonicznie” czyli lekko szturchnięty kagańcem jest w stanie zachować zimną krew, to ugryziony, z pewnością będzie chciał się odgryźć. To zaś mogłoby się źle skończyć dla miniaturowego jamnika, chociażby był nie wiem jak waleczny. Z tego samego powodu, czyli dla pohamowania temperamentu Set został wykastrowany. Pani Setowa twierdzi, że jest teraz wyraźnie łagodniejszy. No, jeśli teraz jest „łagodny” to nie wyobrażam jaki był przed zabiegiem. W każdym razie Forrest i Set bawią się razem. Co wygląda w ten sposób, że Forrest biega, a Set usiłuje go chapnąć przez kaganiec. Wydaje się, że obydwaj są zadowoleni.
A najbardziej zadowolona jest Pani Setowa, bo Set ma zajęcie i nie ucieka. Jak nie ma zajęcia to zwiewa w las, ponoć w celu wytropienia i upolowania jakiejś zwierzyny. Nie wiem dokładnie czy rzeczywiście ten konkretny cel przyświeca jego ucieczkom, niemniej jednak jest to dość kłopotliwe, bo uparty kastrat nie reaguje na wołania i Setowa bardzo często spędza długie, niespokojne godziny na poszukiwaniach. Przynajmniej jest wybiegana.
W każdym razie stoimy sobie z Setową i gawędzimy o psich problemach, kiedy nagle ona przerywa opowiadanie o wyniszczającym męskość zabiegu swojego pieska i przygląda mi się wnikliwie.
„ Przepraszam, czy pani nie ma przypadkiem na imię Jola?” – pyta.
„Owszem” – przyznaję się bez bicia.
„Ja jestem Bożena. Pamiętasz mnie? Jeździłyśmy razem na Skalankę”
W głowie otwiera mi się zakurzona szufladka. Jasne, że pamiętam. Chatka studencka. Totalny luz i beztroska. Wieczory przy kominku. Wspólne śpiewy przy akompaniamencie gitary. Miliony nowych znajomych. Sama się sobie dziwię jak mogłam od razu nie poznać koleżanki. Przecież prawie wcale się nie zmieniła, a poza tym ostatnio widziałyśmy się zaledwie około... Ilu?? Osiemnastu lat temu! Nie to nie mogło być tak dawno. Ile ja właściwie mam lat? ZGROZA! Liczę jeszcze raz. Niestety nie ma mowy o pomyłce. Osiemnaście z okładem. Cholera!
Mimo chwilowego przygnębienia, dajemy sobie buziaczki i umawiamy się na następny dzień. Super. Mam w parku koleżankę, którą mogę nazywać normalnym, ludzkim imieniem z całkowitym pominięciem psiego przydomka.
  • 0
algaem

#13 algaem

algaem

    Mruk

  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 96 postów

Napisano 13 marzec 2006 - 10:09

XI. Z WIZYTĄ U KUZYNA (cały czas jesień ale na szczęście ładna pogoda)

Dzisiaj wcześnie pobiegliśmy do parku. Spotkaliśmy Panią Kazanową z malamutem – Kazanem. Kazan jest dokładnie w wieku Forresta. Są tego samego wzrostu i mają podobnie radosne charaktery. W związku z tym świetnie się rozumieją. No więc my sobie spacerujemy, a chłopaki bawią się w zapasy na trawie. Trochę się zagadałyśmy, pochłonięte omawianiem poważnego problemu żywienia szczeniaka. Wymieniamy się poglądami i opiniami na temat psiej karmy. Czy lepiej dawać psu domowe jedzenie, czy też raczej psie kulki, czyli suchą karmę. A może gluty z puszek? Muszę przyznać, że przeczytałam wszystkie dostępne na ten temat wiadomości. Przeleciałam milion stronek internetowych. Zapoznałam się z opiniami specjalistów i nadal nic nie wiem. W końcu skłoniłam się ku zdaniu jakiegoś słynnego, angielskiego weterynarza, który twierdzi, że lepsze jest domowe żarcie, a argument w postaci idealnie zbilansowanych posiłków (sucha karma) odsunęłam gdzieś w zakamarki podświadomości. W końcu każdy wie, że Anglicy mają hopla na punkcie swoich zwierzaków, więc chyba niemożliwym jest, aby chluba angielskiej weterynarii puszczała w eter jakieś niesprawdzone informacje. Pani Kazanowa też jest podobnego zdania. No i dobrze. To mnie trochę uspakaja, ponieważ cały czas się bałam, że podając nieodpowiedni pokarm, mogę niechcący wyrządzić krzywdę mojemu maleństwu. Ale Forrest jest zdrowy i tryska energią. Kazan tak samo. Jak już wspominałam, zagadałyśmy się i nagle spostrzegamy, że nie ma obok naszych pociech.
Zimny pot występuje mi na czoło. Przecież Forrest nigdy się nie oddala. Wcale nie muszę go pilnować. To on pilnuje mnie. Zawsze czujnie się rozgląda i uważa żeby nie stracić mnie z oczu. Kiedyś, wstyd przyznać, schowałam się za jakimś krzakiem żeby sprawdzić co zrobi. Wpadł w taką panikę, że nie wiedział w którą stronę biec w poszukiwaniu mamusi, a wzrok miał tak przerażony, że do tej pory mam wyrzuty sumienia, że tak brzydko z nim postąpiłam.
Boże, ktoś ukradł MOJEGO PIESKA! Mały wystraszył się i wybiegł na ulicę (w tej chwili nie dociera do mnie, że do najbliższej ulicy jest około kilometra). Tam jeżdżą samochody i tramwaje. Moje słoneczko jest bez szans! Nigdy już nie zobaczę mojego maleństwa. Spoglądam z rozpaczą na Panią Kazanową. Ma minę jak Forrest kiedy mu się schowałam. Też się boi o swojego pieska. Ja pewnie wyglądam podobnie.
Nagle...... Co za ulga! Są! Pieski tak się zapamiętały w zabawie, że nie zauważyły kiedy się oddaliłyśmy. Co z nas za nieodpowiedzialne idiotki! Żeby nie umieć upilnować swoich pociech! Szybko, w myślach ślę podziękowania do psiego anioła stróża, wołam Forresta i przykucam wyciągając w jego stronę ręce. Mały natychmiast przerywa zabawę i pędzi jakby go goniło stado dzikich kotów. Muszę przyznać, że Kazan jest bardziej zimnokrwisty. Oczywiście, również pędzi w naszym kierunku ale widać, że kompletnie olewa swoją panią. Po prostu biegnie za Forrestem, więc w efekcie tulę do piersi dwa rozbrykane szczeniaki. Potem chłopcy idą się bawić na inną łączkę, przy czym Forrest co chwilę się ogląda i sprawdza czy jestem blisko. Szaleją jak szaleńcy. Radość w czystej postaci. Jak się na nich patrzy można zapomnieć o wszystkich problemach. Przewracają się i tarzają w suchych liściach. Forrest uwielbia suche liście. Myślę, że pasuje mu szelest, który wydają kiedy się w nich brodzi. A już szczytem szczęścia jest cała kopka liści. Można w niej zanurkować i rozrzucić na wszystkie strony. Wolę nie myśleć co na to pracownicy Zieleni Miejskiej.
Kazan zgubił podczas zabawy obrożę, Forrest zaliczył rów z wodą i teraz śmierdzi jak szambo. Czas wracać do domu, zwłaszcza że jedziemy dzisiaj do Pszczyny, na sobotnią wizytę do babci Lusi i dziadka Alfreda, czyli moich teściowej i teścia.
W tym samym domu mieszkają również: siostra Adama - Bożena z mężem - Wojtkiem oraz ich synowie – Bartek i Kuba, a także kot o imieniu Kicia. Bożena i Wojtek kupili chłopcom berneńczyka ;). Pies ma na imię Rodi i jest starszy od Forresta o dwa miesiące. To będzie ich pierwsze spotkanie. Ja widziałam już Rodiego parę razy. Jest kochany i bardzo serdeczny ale zachowuje się dokładnie jak Rzeźnik Eli i po jego oczach widać, że niewiele kuma. Co w praktyce oznacza, że nie da się spokojnie posiedzieć w jego towarzystwie, a w dodatku jest nieposłuszny i nie przychodzi na wołanie. Biega tylko po podwórku, a poza jego terenem nie można go spuścić ze smyczy. Bożena, bo w przypadku Rodiego to ona jest mamusią, zzielenieje z zazdrości jak zobaczy mojego grzecznego Aniołka. Zwłaszcza, że należy do tego typu „mamuś”, które nie uparcie bronią się przed prawdą o swoich ludzkich, psich czy jakichkolwiek innych (np. mąż) dzieciach i bronią wyidealizowanego wizerunku członków rodziny jak lwice, nie przyjmując żadnej krytyki.
Wracając do Kici, to zachowała się bardzo paskudnie wobec Rodiego już w pierwszych dniach jego pobytu w nowym domu. Kiedy Rodi, jeszcze wtedy malutki, trzymiesięczny szczeniak, podszedł do niej aby się zaprzyjaźnić podrapała go w pyszczek zahaczając o oko. U weterynarza okazało się, że przerwała mu trzecią powiekę, która jest bardzo ważna, bo nie dość, że rozprowadza wilgoć po gałce oczne,j to jeszcze usuwa drobne zabrudzenia no i pełni funkcję ochronną. Oko Rodiego było długo leczone farmakologicznie ale powieka się nie zrosła i biedaka czeka zabieg chirurgiczny. Lubię koty, tak jak i inne zwierzęta, ale denerwuje mnie, to że czasami bywają takie bezrozumne. Ta Kicia, na przykład, mimo że nie jest głodna (w domu zawsze czeka pełna miska), poluje na myszy i ptaszki tylko dla zabawy. Ohyda. Ale dość o tym. To zbyt przygnębiający temat, a mnie czas goni.
Wkładam Forresta do wanny i płuczę pod prysznicem. Potem wycieram go i dosuszam suszarką. Widzę, że trochę się boi suszarki, ale spokojnie znosi wszystkie kosmetyczne zabiegi. Oczywiście, jak zwykle, w nagrodę za dobre zachowanie dostaje pyszne psie kulki . Ponieważ jest już naprawdę ciężki postanawiam, że jak jeszcze trochę podrośnie, nauczę go żeby sam wskakiwał do wanny. To mi zdecydowanie ułatwi życie kiedy zaczną się pluchy, a parkowe alejki zatoną w błocie.
Forrest bardzo lubi jazdę samochodem. Siedzi z dziewczynami na tylnym siedzeniu i wygląda przez okno. Wszędzie tyle ciekawych, czasem trochę strasznych rzeczy. Ludzie na ulicach (należy obszczekać), ciężarówki i motory (lepiej stulić uszka i przywarować na siedzeniu), inne psy (można pozdrowić machaniem ogonka).
Przed domem dziadków wypuszczamy Forresta z samochodu. Od razu podbiega do nas Rodi. Niespokojnie rozglądam się za Kicią. Nie chciałabym żeby spotkało go coś przykrego. Na szczęście nigdzie jej nie widać. Widocznie zajęła się swoimi sprawami. Wolę się nie zastanawiać co to za zajęcia. Z resztą Kicia już wie jakie są konsekwencje polowania w obecności cioci Joli i pilnuje się żeby przy mnie tego nie robić.
Psy zaczynają się bawić w zapasy. Myślę sobie, że Forrest ma niewielkie szanse z Rodim, który ma już pół, roku i jest cięższy od mojego pieska o całe 10 kilogramów.
Zgodnie z przewidywaniami, moje biedne maleństwo zostało przyduszone do ziemi. Ledwo może oddychać. Teraz Rodi próbuje przewrócić kuzyna na plecy, do pozycji pokonanego. Piszę „kuzyna” bo skoro rodzone dzieci moje i Bożeny są kuzynostwem, to psy chyba podlegają tym samym prawom. Rodzina z Pszczyny przygląda się temu z uśmiechami zadowolenia i wyższości na twarzach. Co tam taki smarkaty KUNDEL w porównaniu z półrocznym, całkiem jednorasowym ;) berneńskim psem pasterskim. Moje dzieci patrzą ze współczuciem na swojego stłamszonego ulubieńca. Adam niezadowolony, jak to facet, wolałby żeby Forrest okazał się bardziej waleczny. Zastanawiam się czy nie wkroczyć do akcji i nie przerwać tego nierównego pojedynku.
Nagle mój mały wywija się zręcznie z uścisku napastnika i skacze mu na kark. Już po chwili Rodi leży na plecach, a Forrest trzyma go kiełkami za gardło. Ale jazda! Mały jest niesamowity! Zastosował technikę bullterierki. Nigdy wcześniej nie robił tego w zabawie z innymi psami, ale teraz widocznie poczuł się poważnie zagrożony i postanowił spróbować. A może chciał ratować honor rodziny? Kto to może wiedzieć. Po raz kolejny zadziwia mnie jego zdolność zapamiętywania, kojarzenia faktów i wykorzystywania nowo nabytych umiejętności.
Forrest zwyciężył! Teraz ja mam na twarzy uśmiech wyższości pomieszanej z politowaniem. Co dwie rasy to nie jedna, na dodatek wątpliwa. Nigdy im tego nie powiem, chociaż już widzę, że Rodi to nie do końca berneński pies pasterski. W końcu zaliczyłam niejedną wystawę psów rasowych, zarówno w roli widza jak i wystawiającego. Coś musiało się wmieszać w poprzednie pokolenia. Dla nich to ma znaczenie czy pies jest rasowy czy też nie. To chyba jakiś kompleks ludzi, którzy zawsze mieli kundle, chociaż niekoniecznie im się to podobało. Poprzedni pies miał być w założeniu bokserem. Ale nie wyszło. Saba – mieszaniec boksera z jakimś innym psem najwyraźniej nie sprostała ambicjom swoich państwa, chociaż
była cudowna piękna i bardzo kochana. Niech więc żyją w przekonaniu, że są właścicielami całkiem stuprocentowego berneńczyka.
Forrest puszcza szyję Rodiego, a ja żeby dodatkowo się poasić, przywołuję go do siebie.
Mój dumny zwycięzca natychmiast przybiega i grzecznie siada u moich stóp, a oczy błyszczą mu inteligencją i radością. Bożena nawet nie próbuje przywołać Rodiego żeby się do końca nie skompromitować.
I od tej pory między Rodim i Forrestem jest sztama. Bawią się bardzo zgodnie. Każdy wie, że ma do czynienia z godnym siebie przeciwnikiem i nikt nie próbuje nikogo zdominować.
My siadamy i gapimy się na pieski, uprzejmie wymieniając luźne uwagi na temat ich urody, inteligencji, posłuszeństwa. Żeby było dystyngowanie, a nie po chamsku, każdy wychwala zalety psa strony przeciwnej, dodając na końcu dyskretne „ale” lub „za to”. Na przykład:
- Forrest ma taką milutką sierść – mówi Bożena – za to Rodi ma śliczne kędziorki i nie sterczą mu po bokach takie śmieszne kłaczki.
- To prawda, Rodi ma śliczne kędziorki – odpowiadam z uśmiechem – ale Forrest jest młodszy i jeszcze nie zmienił sierści ze szczenięcej na „dorosłą”. Jak będzie starszy to pokryje się długą, jedwabistą szatą – mówię, modląc się w duchu żeby rzeczywiście tak się stało. Nie mogę być niczego pewna, w końcu mam PSA - NIESPODZIANKĘ!
Po paru miesiącach okazuje się, że miałam rację. Sterczące kłaczki wypadły i zastąpiła je dość długa sierść w gamie kolorów od czystej bieli, poprzez beże, brązy i rudości do głębokiej czerni. Wszyscy się zachwycają umaszczeniem mojego małego księcia, a moja bratowa, która regularnie funduje sobie pasemka, u najlepszego fryzjera, za żadne pieniądze nie kupi tak idealnego balejażu!
- Rodi jest takim słodkim tłuścioszkiem – odzywam się w ramach zemsty – Forreścik przy nim to chudzina, za to jest taki sprawny. Nabierze oczywiście ciała ale wszystko w swoim czasie.
- Rzeczywiście, Forrest jest bardzo giętki, ale zapewniam cię, że Rodi osiągnął idealną dla swojego wieku wagę. Podaję mu tylko Eukanubę i Royal Canin – odgryza się Bożena, posiadająca większe fundusze.
Po jakimś czasie i ona przekonała się do gotowania posiłków domowych. Jak twierdzi, ZAWSZE (!?) była zdania, że to lepsze dla psa, ale i tak wiem że chodzi o to, że źródełko z kasą w ostatnim czasie trochę przyschło.
- Ja gotuję dla mojego maluszka – stwierdzam z wyższością – uważam, że warto poświęcić trochę czasu żeby przygotować psu pełnowartościowy, świeży posiłek. Każde naturalne jedzenie jest lepsze od sztucznego, zaprawionego chemią – mówię podpierając się angielskim autorytetem.
I na takich sympatycznych pogawędkach miło upływa nam czas. Bożena wygrywa bielutkim, nowym kompletem uzębienia swojego pupilka i tym, że Rodi, kiedy dostaje posiłek, zanim zacznie jeść, zawsze czeka na pozwolenie. Według mnie nie ma się czym chwalić. Forrest też już niedługo będzie miał nowe zęby, a jeśli chodzi o wstrzemięźliwość przy misce, postanawiam zacząć od jutra naukę. I oczywiście, zaraz na drugi dzień osiągnęłam sukces po marnych pięciu minutach nauki! Teraz Forrest też czeka na hasło zanim zacznie jeść. Siada przed stojaczkiem, na którym stawiamy mu miseczki (bo ma stojaczek, nie tak jak biedny Rodi) i patrzy głęboko w oczy osobie, która akurat go obsługuje. Jest taki mądry!
Ja jestem górą w związku z niepodważalnym posłuszeństwem Forresta i jak do tej pory cały czas prowadzę.
Co do psiej urody nie spieramy się zbyt gwałtownie. Ponoć o gustach się nie dyskutuje, chociaż pozwalam sobie sądzić, że mój gust jest o wiele bardziej wysmakowany.
Babcia Lusia przysłuchuje się tym rozmowom kręcąc z dezaprobatą głową. Jest zdania, że pies to pies, powinien mieszkać w budzie, jeść resztki z pańskiego stołu, a nie specjalnie przygotowane posiłki, nie pałętać się pod nogami, nie należy się do niego odzywać, bo i tak nic nie rozumie i nie warto tracić czasu na bezowocne dyskusje o zwierzaku, który i tak nie dorasta nam, ludziom, panom świata do pięt.
Potem mały zjada swój trzeci tego dnia posiłek i idę go ukołysać do snu w samochodzie. Jest już bardzo zmęczony nowymi wrażeniami, a poza tym nie pozwalam mu szaleć po jedzeniu (grozi skręt jelit, żołądka - okropność). W domu nie miałby szans na drzemkę, bo Rodi który
jest starszy i nie potrzebuje tak dużo snu nie dałby mu spokoju. Mój skarb zasypia, a kiedy się budzi znajdujemy samochód w stanie nienaruszonym. To dobrze, czasem przecież zachodzi potrzeba żeby pies został na chwilę sam w samochodzie, więc mogę być pewna, że moje słoneczko, w takiej sytuacji, nie narobi szkód.
Kiedy Forrest się budzi, bawią się jeszcze jakiś czas z Rodim, a kiedy zapada zmrok pakujemy się do auta i wracamy do domu. To był miły i owocny dzień. Po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu, że mam w domu IDEAŁ!
  • 0
algaem

#14 algaem

algaem

    Mruk

  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 96 postów

Napisano 15 marzec 2006 - 11:05

XII. EDUKACJA DOMOWA (jesień ciągle trwa i pogoda nienajgorsza, co mnie cieszy)


Popadam w coraz więcej uzależnień. Nie dość, że jestem uzależniona od papierosów (okropny nałóg – radzę w niego nie popadać, bo dużo kosztuje i tak dalej), od książek, od filmów z serii FTŚ, jak je określa mój mąż, czyli Faceci To Świnie i od porannych spacerów, to jeszcze uzależniłam się od „psich kulek”. Noszę je w kieszeniach, w torbie, leżą na stoliku w przedpokoju, w łazience, w kuchni i na półkach w pokoju. Psie kulki są mi niezbędne gdyż stanowią nagrodę dla Forresta. Dostaje je za każde prawidłowo wykonane zadanie. Jak już pisałam, nauczyliśmy małego podawać łapę, co robi bardzo energicznie i z wielką chęcią, a także warować i przychodzić na zawołanie. Czyli opanował podstawowe umiejętności bez żadnego problemu.
Teraz przyszła kolej na naukę zjadania przysmaków o grubszej formie w określonym miejscu. Forrest jest już w takim wieku, że może dostać pierwszą kość. Oczywiście, jak każdy normalny pies, chciałby się z nią zamelinować na kanapie lub w łóżku. A to jest niewskazane, gdyż po takiej akcji wszystko jest paskudnie oślimtane, a pozostawione odłamki kości wbijają się boleśnie w nasze ciała. Przewiduję, iż ten etap nauki będzie dość trudny, bo jak tu dawać przysmaki w postaci kulek, w nagrodę za zjadanie jeszcze bardziej atrakcyjnego przysmaku. Chyba po prostu będę musiała uzbroić się w cierpliwość, co w moim przypadku wcale nie jest takie proste.
Mama zakupiła jakąś paskudną kość i obgotowała. Śmierdziało. Trudno, jak się ma w domu pieska to trzeba się liczyć z konsekwencjami. W każdym razie mam już kość. Biorę szklankę z wodą, popielniczkę, papierosy, zapalniczkę, książkę, poduszkę, kocyk (jeszcze nie grzeją, a wieczory chłodne – co jest do cholery!) i zanoszę do naszego pokoju skąd mam dobry wgląd na kołderkę pod wieszakiem w przedpokoju, wybraną na MIEJSCE GRYZIENIA KOŚCI I INNYCH GRUBSZYCH PRZYSMAKÓW (w skrócie – „miejsce”). Jestem przygotowana na długi wieczór edukacyjny. Potem biorę kość (FUJ!) i wołam Forresta. Jak zwykle zjawia się w sekundę i patrzy wyczekująco. Ogonkiem zamiata podłogę. Noskiem wciąga upojny (??) zapach.
Dostaniesz kosteczkę na MIEJSCU – mówię, kierując się do przedpokoju.
Mały biegnie za mną w podskokach. Cały czas węszy.
Zatrzymuję się przed wieszakiem, wskazuję na kołderkę i pstrykam palcami. To takie hasło niewerbalne. Oznacza, że pies powinien usiąść.
Mały siada grzecznie. Teraz mówię „waruj na MIEJSCU” i robię odpowiedni gest dłonią (kolejne hasło niewerbalne – ale jestem sprytna). To polecenie wykonuje trochę mniej chętnie, ale trudno się dziwić. Jest bardzo zaintrygowany pachnącym przedmiotem, który trzymam w ręce.
Podaję mu kość wraz z informacją, że ma być skonsumowana na MIEJSCU.
Forrest bierze kość z mojej ręki i zaraz upuszcza na kołderkę. Jest bardzo ostrożny w kwestii nowości. Zawsze, kiedy dostaje jakiś przysmak po raz pierwszy, najpierw skrupulatnie go ogląda i obwąchuje. Potem bawi się przez chwilę, a dopiero po jakimś czasie nadgryza delikatnie i długo smakuje zanim zabierze się do jedzenia. Okazuje się oczywiście, że kość jest pyszna.
Mój aniołek z przysmakiem na MIEJSCU, ja wycofuję się do pokoju. Układam poduszkę na kanapie, przykrywam się kocykiem, zapalam papierosa, moszczę się wygodnie i zaczynam kolejny rozdział całkiem ciekawego thrillera. Akcja na sali sądowej (uwielbiam to), skomplikowane przedstawienie dowodów winy, mistrzowska riposta adwokata miłego gościa oskarżonego o seryjne morderstwa, skołowana ława przysięgłych. Trzeba się skupić, bo jeśli coś opuszczę, to dopiero w ostatnim rozdziale dowiem się czy miły facet jest winny czy też niesłusznie go oskarżono. Od lektury odrywa mnie jakieś nieprzyjemne chrobotanie. No jasne, Forrest leży na naszej macie razem z tą paskudną kością.
Będę cierpliwa.
Wstaję, odbieram mu kość (oburzony) i zanoszę na kołderkę. Pstrykam palcami, wykonuję gest dłonią, podaję małemu kość, powtarzam, że ma zostać na MIEJSCU i wracam na kanapkę. Przykrywam się kocykiem, moszczę wygodnie i wracam do lektury. Bardzo wciągająca, ale znowu to chrobotanie. Forrest z kością na macie. Nawet nie zauważyłam kiedy wrócił.
Ale oczywiście jestem cierpliwa.
Wstaję, odbieram mu kość (znowu oburzony) i zanoszę na kołderkę. Pstrykam palcami, wykonuję gest dłonią, podaję kość, powtarzam, że ma zostać na MIEJSCU (spokojnym głosem) i wracam na kanapkę. Przykrywam się kocykiem, przewracam parę kartek wstecz, bo trochę się pogubiłam i zatapiam się w lekturze. Czyżbym słyszała chrobotanie??
Jestem tytanem cierpliwości.
Wstaję, odbieram Forrestowi kość (oczywiście oburzony) i zanoszę na kołderkę. Pstrykam palcami, wykonuję gest dłonią, podaję kość, powtarzam, że ma zostać na MIEJSCU (bardzo spokojnym głosem) i wracam na kanapkę. Nawet nie zdążyłam przykryć się kocykiem. Chrobotanie.
Jestem aniołem cierpliwości.
Gaszę papierosa, który sam się wypalił. Wstaję, odbieram Forrestowi kość (niezmiennie oburzony) i zanoszę na kołderkę. Pstrykam palcami, wykonuję gest dłonią, podaję kość, powtarzam, że ma zostać na MIEJSCU (wyjątkowo spokojnym głosem) i wracam na kanapkę. Rezygnuję z kocyka bo zrobiło mi się ciepło (czyżby wreszcie włączyli ogrzewanie?). O co chodziło w tej książce? Odkładam ją i zerkam na moje maleństwo. Właśnie przekrada się przez drzwi z kością w pyszczku.
Jestem boginią cierpliwości.
Wstaję. Forrest zawraca i układa się na kołderce. Siadam, ale nie moszczę się wygodnie (to chyba bez sensu) no i odkładam lekturę na później. Obserwuję Forresta. Forrest obserwuje mnie i udaje, że gryzie kość. Perfidnie odwracam wzrok, a kiedy znowu spoglądam mój uparciuch ze swoim śmierdzącym skarbem już zmierza w stronę maty.
Dość tej cierpliwości!
Nie chce mi się wstawać. Ale nie będę krzyczeć. Stanowczo, ale SPOKOJNIE nakazuję krnąbrnemu uczniowi wrócić na MIEJSCE. Wraca i łypie oczkami (nie muszę dodawać, że z oburzeniem). I tak dalej, z pięćdziesiąt razy.
W końcu osiągam sukces! Moje ukochane słoneczko dało wreszcie za wygraną. Leży sobie mój ślicznotek na kołderce i pięknie chrupie kosteczkę. IDEAŁ! Wieczór stracony, jeśli chodzi o lekturę, ale co tam. Opłaciło się. Od tej pory wystarczy obiecać Forrestowi, że dostanie kość, bułeczkę (uwielbia suche, chrupiące bułki) czy cokolwiek innego, a on biegnie tam gdzie schowany jest dany przysmak, pokazuje go noskiem (na wypadek gdybyśmy nie pamiętali o co chodzi), a kiedy ktoś z nas go weźmie do ręki, wraca pędem pod wieszak, siada na MIEJSCU i grzecznie czeka. Schodzi z kołderki dopiero kiedy sprzątnie wszystko do ostatniego okruszka.
Tak więc zostały ustalone dwa miejsca konsumpcyjne. Pierwsze to kuchnia, gdzie stoją miski z jedzeniem i wodą. Woda w dowolnych ilościach, posiłki o określonych porach, czyli:
1. przed ósmą, po pierwszym, krótkim spacerku - PRZEDŚNIADANIE – płatki owsiane lub kukurydziane z mlekiem, owocami lub białym serem,
2. po dziewiątej, po spacerze do parku – ŚNIADANIE WŁAŚCIWE – mięso z makaronem, jarzynami i witaminami,
3. po śniadaniu trochę orzechów włoskich – (Forrest zaczął podbierać orzechy, które łuskamy codziennie dla sikorek, więc doszliśmy do wniosku, że pewnie ich potrzebuje)
4. około trzeciej po południu – OBIAD – jak wyżej plus raz w tygodniu jajko ze ściętym białkiem i nie ściętym żółtkiem, tylko bez witamin bo co za dużo to niezdrowo
5. wieczorem – KOLACJA –to samo co na obiad (bez witamin i jajka raz w tygodniu).
W ogóle z tym jedzeniem z miski to była śmieszna historia. Podczas pierwszych posiłków Forrest warczał kiedy ktoś chciał mu poprawić miskę, czy coś do niej dorzucić. Tak być nie powinno, dlatego, kiedy tylko zaczynał jeść, zaczynaliśmy mu grzebać palcem w jedzeniu. Nie było to miłe ale chodziło o to żeby go przyzwyczaić, że nikt mu niczego nie zbierze i nie ma powodu do warczenia. I przyzwyczaił się. Teraz można babrać się w żarciu do upojenia, a Forrest nawet nie piśnie.
Kiedyś podałam mu jedzenie i odeszłam zapominając grzebaniu. Mały usiadł przed stojaczkiem, patrzył na żarełko pożądliwym wzrokiem ale go nie ruszył! Uznał chyba, że nie przegrzebane paluchem nie nadaje się do jedzenia albo, że nie wolno zacząć wcześniej jeść. Tego nie mogę być pewna. Obecnie, jak już chyba wspominałam, czeka aż mu się powie „proszę, możesz sobie wziąć”. Jest bardzo kochany.
Aha, i jeszcze coś. Pewnego dnia opanował mnie hiperleń i nie chciało mi się myć jego czerwonej miseczki, tej w której zawsze dostawał posiłki. Wzięłam więc pomarańczową (dokładnie tego samego kształtu i wielkości co czerwona), a mój bystrzacha, stwierdziwszy, że to nie to samo, nie ruszył jedzenia. Musiałam go długo przekonywać. Niektórzy twierdzą, że psy nie rozróżniają kolorów. Według mnie to błędne przekonanie.
Drugim miejscem konsumpcyjnym jest tak zwane „MIEJSCE”, czyli kołderka pod wieszakiem i tam Forrest zjada codziennie, około południa – SUCHĄ BUŁECZKĘ. Mały w tym czasie zostaje sam w domu, bo mama wychodzi na zakupy i żeby osłodzić rozstanie, daje mu coś na pocieszenie. Zrobił się z tego cały rytuał. Mama zamyka drzwi do wszystkich pokoi, żeby naszego aniołka nie kusiły nie przeznaczone dla niego przedmioty, zanosi do przedpokoju miseczkę z wodą i ubiera się. Widząc te przygotowania, moje maleństwo idzie na MIEJSCE i grzecznie czeka. Mama daje mu bułkę i wychodzi z domu. To jest całkiem fajny pomysł. Dzięki bułce Forrest wcale się nie przejmuje samotnością. Nie piszczy i nie narzeka. Wygląda, że nawet mu pasuje taki układ.
Na MIEJSCU zjadane są również kości, owoce w podawane w całości, marchewki i tym podobne, przy jedzeniu których należy się położyć i poświęcić im trochę więcej czasu.
Mały świetnie wyedukowany w kwestiach żywieniowych więc trzeba przejść do następnego etapu, czyli do HIGIENY.
Oczywiście codziennie szczotkujemy jego sierść. Nawet się za bardzo nie buntuje. Grzecznie przewraca się na plecki kiedy mówię mu: „czeszemy brzuszek”. Faktem jest, że maluch nie potrafi jeszcze zbyt długo usiedzieć na miejscu, więc kiedy jedna osoba czesze, druga musi go zabawiać. Ale ogólnie rzecz biorąc nie jest źle, no i mam mocny argument w postaci wszechobecnych psich kuleczek.
Czesanie to małe miki w porównaniu z czyszczeniem uszu i zębów.
Czyszczenie uszu i zębów odbywa się w łazience. W pierwszym podejściu zastosowaliśmy metodę siłową. Czyli jedna osoba trzymała wijącego się jak piskorz psiaka, a druga atakowała go szpatułkami i szczoteczką do zębów. Zdecydowanie zły pomysł. Trzeba wymyślić jakiś inny sposób.
Biorę kulki i zapraszam Forresta do łazienki. Za kulkami pójdzie w ogień, więc do łazienki wchodzi bez problemu. Zamykam drzwi, przygotowuję szpatułki, różowy płyn do czyszczenia uszu, wyciskam trochę pasty na miękką szczoteczkę. Mały obserwuje pilnie moje poczynania. Siadam na podłodze, pokazuję mu przygotowane akcesoria, pozwalam wszystko dokładnie obejrzeć i obwąchać. Głaszczę mojego piesiunia i tłumaczę co do czego służy. Moje słoneczko się uspokaja. Potem proszę go żeby się położył. Daję mu w nagrodę jedną kuleczkę, a resztę kładę na pralce i informuję go, że dostanie kuleczki jeśli pozwoli sobie wyczyścić uszy. Widać, że Forrest bardzo stara się zrozumieć o co chodzi. Spogląda na mnie, na watę nasączoną płynem i szpatułki. Potem patrzy na kulki i w skupieniu marszczy czółko. Jest niespokojny ale grzecznie leży na podłodze. Zabieram się do lewego ucha, czyszczę je delikatnie. Cały czas gadam. Opowiadam o tym co w danej chwili robię, uspokajam moje psiątko, przytulam. Mój mądry maluszek wzdryga się ale nie ucieka. Pierwsze uszko czyściutkie. Kuleczka w nagrodę i lecimy z prawym. Luzik. Prawe też już czyste i kuleczka do pysia. Teraz zęby (trochę mniej spokojnie ale ujdzie) i znowu kuleczka. Wychodzimy z łazienki, obydwoje dumni i zadowoleni. Nie chciałabym być nudna, ale żeby nikt nie miał wątpliwości : FORREST JEST GENIALNY!
  • 0
algaem

#15 algaem

algaem

    Mruk

  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 96 postów

Napisano 21 marzec 2006 - 11:05

XIII. ROWERZYŚCI I BIEGACZE (jesień ciągle trwa, trochę chłodniej ale słoneczko jeszcze przeważnie świeci, no i wreszcie zaczęli grzać)

Nie cierpię rowerzystów. Naprawdę. W większości to szaleńcy, którym przysługują wszelkie prawa. A jeżeli nawet obowiązują ich jakieś przepisy, to oni i tak w większości przypadków na to leją. No, może rzeczywiście nie każdy rowerzysta jest niebezpiecznym świrem, ale wielu z nich na pewno tak.
Chodzi mi głównie o młodocianych wariatów na szybkich i drogich pojazdach dwukołowych, ubranych w śmieszne ciuchy, z pustymi czerepami opakowanymi w fikuśne kaski. Gnojki zachowują się jak panowie tego świata. Pędzą alejkami z zawrotną szybkością, a ja dostaję zawału za każdym razem, kiedy znienacka, bez żadnego ostrzeżenia, wyskakuje zza moich pleców takie oszalałe monstrum. Przecież to około stu kilogramów ciała i żelastwa, mknącego z prędkością kilkudziesięciu kilometrów na godzinę. Są gorsi niż samochody, bo cisi. Boję się o siebie i Forresta, który luzem lub przypięty do długiej wysuwanej smyczy, beztrosko przebiega z jednej strony dróżki na drugą. W każdej chwili jest narażony na niebezpieczeństwo. Przecież ani on ani ja nie mamy oczu z tyłu głowy, do jasnej cholery!
Przy jednym ze skrzyżowań w parku, koło pnia ściętego drzewa pali się znicz. Na tym skrzyżowaniu zginął młody chłopak potrącony przez rowerzystę. Ale który uzbrojony w kask i dwa kółka debil by się tym przejmował.
Forrest chyba wyczuwa moją niechęć i nabiera brzydkiego zwyczaju polowania na rowerzystów. Właściwie nie poluje tak naprawdę, tylko biegnie w stronę roweru i szczeka. To bardzo niebezpieczne, zwłaszcza dla niego. Nie miałby szans gdyby, nie daj Boże, wpadł pod koła. Na dodatek zachowuje się podobnie w stosunku do biegaczy. Muszę coś z tym zrobić. Postanawiam przez parę dni trzymać go na smyczy, a jak tylko zaatakuje cyklistę lub biegacza szarpnę go mocno za smycz i krzyknę „nie wolno”. To powinno poskutkować.
W związku z tym postanowieniem wychodzimy się na spacer w poszukiwaniu „rekwizytów” czyli wspomnianych powyżej maniaków. Postanawiam przeprowadzać swoje eksperymenty na młodocianych osobnikach, bo ci pyskują mniej niż starsi. Idzie nam dość dobrze. Pogoda ładna, więc nasze „rekwizyty” tłumnie wyległy na popołudniowe przebieżki i przejażdżki. No i dobrze. Dzisiaj jest mi to na rękę.
Czatuję na dróżkach. Forrest na długiej smyczy. Kiedy zbliża się ofiara, przyczajam się, oceniam w przybliżeniu jej wiek, i czekam. Forrest ze szczekaniem skacze na „rekwizyt”, a ja w ostatnim momencie szarpię za smycz i wrzeszczę „nie wolno”. Czasem „rekwizyty”, zwłaszcza te bezkołowe, okazują się dość sympatyczne i proszą mnie żebym nie krzyczała i nie szarpała pieska, bo im wcale nie przeszkadza jak ktoś na nich skacze. Wtedy muszę tłumaczyć w czym rzecz, a oni kiwają ze zrozumieniem głowami, życzą nam powodzenia i odbiegaja w siną dal.
Poszło nam całkiem nieźle jeśli chodzi o biegaczy. Po paru akcjach z szarpaniem i wrzaskiem Forrest przechodzi koło nich zupełnie obojętnie. Gorzej z cyklistami. Mały chyba rzeczywiście ich nie lubi. No cóż, trzeba będzie spróbować jutro.
Nie myślcie sobie, że zwątpiłam chociaż przez chwilę w geniusz mojego maleństwa. Rozumiem jego uczucia.
Dzisiaj jest sobota. Sobota i niedziela to dni kiedy jeździmy na Muchowiec. Tam jest jeszcze lepiej niż w parku. Dużo więcej miejsca i w ogóle fajnie.
Spacerujemy sobie z Adamem, a mały szaleje na trawie. Pełnia szczęścia. Przed każdym skrzyżowaniem z szerszą alejką krzyczę „ulica”, a wtedy moje słoneczko przybiega i razem przechodzimy na drugą stronę.
Właśnie znaleźliśmy się na takim skrzyżowaniu. Forrest przy nodze. Nagle, nie wiadomo skąd wyjeżdża rowerzysta. Oczywiście jeden z tych durnych pędziwiatrów. Forrest rusza w jego stronę, ja krzyczę żeby wrócił. Oczywiście bez efektu. Mały biegnie prosto pod koła. Serce podskakuje mi do gardła. Zamykam oczy żeby nie patrzeć. Wrzask, pisk.
Biegnę ratować moje maleństwo.
Ten powaleniec na rowerze nawet się nie zatrzymał. Teraz nie mam czasu, bo muszę sprawdzić co z małym, ale zapamiętam tego szaleńca i jeśli mojemu aniołkowi stało się coś złego, to znajdę go i dokonam srogiej zemsty. Przysięgam, że gnój już nigdy nie wsiądzie na rower!
Forrest płacze i kręci się w kółko. Je też płaczę tylko się nie kręcę. Przybiega Adam i uspokaja mnie. Nic poważnego się nie stało. Na szczęście mój kochany pieseczek zdążył przebiec przez drogę. Pod koła dostał się tylko jego ogonek. Adam nie zamknął oczu, więc wie. Oglądam poszkodowany ogonek. Na szczęście nie jest złamany. Co za ulga. Biorę moje biedactwo na ręce i wracamy do samochodu. I on i ja mamy już dość wrażeń.
Wszystko dobre co się dobrze kończy. Po tym zdarzeniu Forrest przestał atakować rowerzystów. Teraz może koło nas przejechać cały peleton, a on ani spojrzy.
Porąbaniec z Muchowca ma szczęście. Zaniechałam zemsty.
  • 0
algaem

#16 algaem

algaem

    Mruk

  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 96 postów

Napisano 23 marzec 2006 - 11:01

XIV. KONSEKWENCJE LUDZKIEJ PODŁOŚCI (nie wiadomo jak i kiedy nadeszła zima i trzeba się ciepło ubierać)

Spadł pierwszy śnieg. Mały oszalał z radości. Tarza się w śniegu, skacze do śnieżynek, w świeżym puchu wyjada ścieżki. Gdyby się (odpukać i odpluć) zgubił, mogłabym spokojnie iść taką wyżartą ścieżką, a na jej końcu na pewno natknęłabym się na Forresta.
Muszę przyznać, że ja nie jestem zachwycona. Trzeba się ciepło ubierać, przez co każde wyjście na spacer staje się bardzo uciążliwe. Poza tym nienawidzę zimna. Ale kiedy patrzę na szczęśliwego Forresta jest mi lżej na duszy.
Dzisiaj Mikołaj. Wszystkie moje dzieci, czyli Marta, Ewa i Forrest znaleźli już swoje prezenty. Dziewczyny w nocy poprzedzającej mikołajkowy poranek nie śpią zbyt dobrze i wstają bardzo wcześnie, co normalnie im się nie zdarza. Niby stare baby (w końcu nastolatki), a zachowują się jak przedszkolaki. Ale doskonale je rozumiem. Ja też uwielbiam prezenty. Niestety o mnie Mikołaj zapomniał już parę ładnych lat temu. Bardzo mi przykro. To niesprawiedliwe, przecież nigdy nie przestałam w niego wierzyć!
W każdym razie, o piątej rano obudził mnie szelest papierów. Dziewczyny dobrały się do mikołajowych paczek. Rozpakowały też prezent dla Forresta i teraz każdy zajął się swoją zdobyczą. Nie ma mowy o spaniu. Idę do pokoju dzieci. Dostaje mi się trochę słodyczy, bo Marta postanowiła się odchudzać. Dobre i to.
Mały szarpie za ucho pluszowego pieska. Jest wniebowzięty.
Dzisiaj mieliśmy długi spacer, bo wyszłam z domu wcześniej niż zwykle. Dzień się dopiero zaczął, a ja już jestem zmęczona. Dobrze, że to taki szczególny dzień. W pracy też będą luzy, mam nadzieję. Muszą być!
W drodze powrotnej spotykam Panią Kubusiową. Mówi mi, że rozmawiała z Panią Atosową (właścicielką czarnego hovawarta – Atosa). Z Atosem jest źle. Najadł się czegoś w parku i strasznie zachorował. Jakieś paskudne zatrucie. Weterynarze zaaplikowali mu mnóstwo leków i kroplówki. Atos jakoś się trzyma, ale jego stan jest poważny.
Oczywistym jest, że ta wiadomość rozniosła się lotem błyskawicy wśród członków parkowej społeczności. Ludzie mówią, że ktoś rozrzuca po parku zatrute jedzenie. Przypadek Atosa nie jest pierwszym. Już kilka psów zachorowało. W parku żyją na wolności również inne zwierzęta. Są wiewiórki, zające, lisy, mnóstwo ptaków i wiele gatunków gryzoni. Ponoć pojawiają się też dziki, chociaż nie bardzo chce mi się w to wierzyć. W każdym razie, jak by nie było, one również są narażone, a co najgorsze, w razie choroby nikt nie jest w stanie im pomóc.
Co za podłość. Chciałabym dorwać potwora, który robi takie rzeczy. Z wielką przyjemnością nafaszerowałabym go trucizną i patrzyłabym jak cierpi. Uważam, że w takich sytuacjach zasada „oko za oko, ząb za ząb” powinna mieć zastosowanie.
Szybko łapię wyżerającego ścieżki w śniegu Forresta na smycz. Jestem przerażona. Mały, jak to szczeniak, w ramach swojego własnego programu poznawania świata, bierze wszystko co podleci do pyszczka. Co prawda, kiedy mówię mu „wypluj”, grzecznie wypluwa aktualnie mamlane świństwo, ale nie mogę mieć pewności, że nigdy niczego nie połknął.
Wieczorem sprawdzają się moje najgorsze obawy. Forrest zaczął wymiotować. Jest słaby i nie chce nic jeść. Poję go wodą żeby zapobiec odwodnieniu. Łudzę się jeszcze nadzieją, że to jakaś chwilowa, niegroźna niedyspozycja żołądkowa. Niestety rano sytuacja nie ulega zmianie. Mały jest smutny i osowiały. Patrzy na mnie tymi swoimi brązowymi oczkami i widzę, że bardzo źle się czuje. Ogarnia mnie panika. Przecież taki mały piesek jest bardzo delikatny. Nawet nie chcę myśleć co może się jeszcze stać. Przeklinam trucicieli. Biorę kocyk, ręczniki i pakujemy się do samochodu. Moje biedactwo wymiotuje w czasie jazdy.
W lecznicy bada go lekarz. Potwierdza zatrucie, chociaż nie jest w stanie stwierdzić co je spowodowało. Forest dostaje antybiotyki w zastrzykach. Nawet się nie buntuje, taki jest słabiutki. Łzy płyną mi po policzkach. Weterynarz, miły starszy pan, który zwracając się do Forresta mówi o sobie „wujek” (np. chodź malutki, wujek zrobi ci zastrzyk ale tak, że niczego nie poczujesz) poleca swojej asystentce żeby założyła mojemu słoneczku wenflon. Dziewczyna wycina sierść z prawej, przedniej łapki Forresta, wkłuwa się w żyłę i przymocowuje wenflon plastrem i bandażem żeby się nie wysunął. Nawet sprawnie poszło, ale nadal mam łzy w oczach. Mój aniołek jest taki biedny! Lekarz mnie pociesza, mówi, że wszystko będzie dobrze (tego potrzebuję najbardziej) i pyta czy mam pół godziny czasu, bo chciałby podłączyć kroplówkę. Co za pytanie! Oczywiście, że mam czas. Teraz zdrowie Forresta jest najważniejsze. Biegnę do samochodu po kocyk, rozkładam na jednym z takich specjalnych stołów, a asystentka podłącza wielką, litrową kroplówę.
Dzwonię do Grzesia i mówię co się stało, i że się trochę spóźnię do pracy. Wykazuje pełne zrozumienie. Razem przeklinamy trucicieli. Ja po polsku, on po francusku, rzuca „putanami” i „merdami” (to brzydkie, francuskie słowa – obejdzie się bez tłumaczenia). Mówi: „te gupie co dają poison do park na truć pies muszom być zabity” – czyli generalnie podziela mój pogląd co do wymiaru kar dla przestępców. Jak to dobrze, że mam szefa, który lubi psy.
Mój maluszek jest taki cierpliwy, leży na boczku i wcale się nie wierci. Wiem, że musi się bardzo źle czuć, bo gdyby było inaczej, nie wytrzymałby tak długo w jednej pozycji.
Na rozłożonym na podłodze materacu leży suczka po operacji. Też podłączona do kroplówki. Rozmawiam z jej właścicielką. Okazuje się, że biedna psina miała skręt żołądka i musiała być operowana. Jej pani siedzi z nią tu już drugą dobę, bo nie chciała jej zostawić samej. Jest zmęczona ale zadowolona, ponieważ stan jej pieska poprawia się z godziny na godzinę. Może dzisiaj wieczorem będą mogły wrócić razem do domu.
Kroplówka spływa powoli. Minęła już godzina, a w butli pozostało jeszcze trzy czwarte zawartości. Dzwoni Grześ. Stoi pod drzwiami biura i nie może wejść, bo zapomniał z domu kluczy. Miał nadzieję, że już będę. No trudno.
Przychodzą jacyś ludzie z bokserką. Ona też na kroplówkę. Ma chore nerki. Boże, ile się człowiek w takiej lecznicy napatrzy. Tyle nieszczęścia.
Bokserka została umieszczona na sąsiednim stole. No i zaczyna się rewia. Forrest, który dzięki Tequilowi uwielbia boksery, nagle cudownie zdrowieje. Wstaje i zaczyna się wyrywać. Koniecznie chce się przywitać i pobawić z koleżanką. Ona też nie ma nic przeciwko nowej znajomości, w związku z czym powstaje spore zamieszanie. Na dodatek znowu dzwoni telefon. Prezes nadal ślęczy pod drzwiami biura, narzeka, że umiera z głodu i pyta kiedy w końcu przyjadę. Naprawdę nie wiem o co mu chodzi. Przecież w biurze i tak nie ma nic do jedzenia.
Zerkam na butlę i stwierdzam, że płynu jakby wcale nie ubywało. Jedną ręką przytrzymuję wyrywającego się Forresta, w drugiej dzierżę telefon i tłumaczę mojemu szefowi, że zjawię się jak tylko będzie to możliwe. Kłamię, że to już długo nie potrwa.
Przy stoliku obok, starsi państwo walczą z bokserką. Wariactwo, ale humor mi się poprawił, bo mój skarb wyraźnie lepiej się czuje. Przychodzi weterynarz i mówi, że mogę jechać z małym do domu. Resztę kroplówki zabieram ze sobą. Można ją „dokończyć” po południu. Jeśli wszystko będzie w porządku nie muszę już dzisiaj przyjeżdżać do lecznicy, bo sama potrafię ją podłączyć. W ciągu dnia mały powinien być pojony co godzinę łyżką wywaru z siemienia lnianego. Oczywiście zero jedzenia. Dostaję też torebkę z lekarstwem przeciw rozwolnieniu.
Jutro musimy przyjść do kontroli, na zastrzyki i dostaniemy następną kroplówkę.
W drodze powrotnej mały znowu wymiotuje, ale pocieszam się faktem, że to z powodu wstrząsów spowodowanych jazdą samochodem. Mama dostaje instrukcje dotyczące dawkowania wywaru z siemienia i biegnę do pracy.
Prezes zapuścił korzenie przed drzwiami. Aż dziw, że się nie zazielenił. Chyba tylko ze względu na niesprzyjającą porę roku.
Po powrocie z pracy sprytnie montuję kroplówkę do stojącej lampy, podłączam do wenflonu Forresta i kładę się koło niego na macie. Cztery godzinki i po krzyku. Mój kochany pieseczek czuje się dużo lepiej i nawet przynosi swoją pluszową zabawkę. Teraz już wiem, że wyzdrowieje. A gluta z siemienia lnianego (sto razy FUJ) wypija nawet dość chętnie. Podejrzewam, że po prostu jest głodny.
Rano w lecznicy spotykam Panią Atosową. Atos zdrowieje ale zatrucie było tak silne, że uszkodziło wątrobę. Razem z Atosową, soczyście przeklinamy trucicieli. Życzymy im powolnego konania w męczarniach.
Weterynarz daje Forrestowi zastrzyki. Kroplówkę mogę podłączyć w domu. Tak jest nawet lepiej, bo Forrest w domu zachowuje się spokojniej. Jako, że wymioty ustąpiły można mu zacząć podawać łyżeczkę kleiku ryżowego co dwie godziny i gluta z siemienia ile psia dusza zapragnie. Jutro znowu na zastrzyki i do kontroli. Ten starszy weterynarz jest fajny. Zanim wstrzyknie antybiotyk, podaje troszeczkę środka znieczulającego, żeby nie bolało. Mimo to Forrest usiłuje go ugryźć. Ale „wujek” nie ma mu tego za złe. Cieszy się, że mały tak szybko odzyskał siły.
W domu podłączam kroplówkę, spływa połowa i idę do pracy. Znowu jestem spóźniona ale Prezes został uprzedzony i zabrał swoje klucze.
Kiedy wracam, mój ukochany pieseczek wita mnie w drzwiach. Tak mi tego brakowało! Wczoraj nie miał siły na zabawy, a dzisiaj jest jak nowo narodzony. Mama mówi, że łazi za nią po całym domu i błaga wzrokiem o jedzenie. Łyżeczka kleiku co dwie godziny najwyraźniej go nie satysfakcjonuje. Biedulek.
Znowu kładziemy się na macie i podłączam kroplówkę. Dzisiaj nie jest już tak łatwo. Mały się wierci, a ja muszę bardzo pilnować żeby nie wyrwał z łapki wenflonu. Przychodzą dziewczyny i usiłują go zabawić. Nic z tego, ozdrowieniec marudzi i nie chce leżeć spokojnie. Po dwóch godzinach wszyscy, oprócz Forresta, jesteśmy wykończeni. Postanawiam zrobić przerwę. Mały biegnie do kuchni i trąca noskiem miskę. Patrzy przy tym tak żałośnie. Popiskuje. Wypił już chyba dwa litry gluta ale nadal jest głodny.
Dzwonię do lecznicy i konsultuję się z „wujkiem”. Mówi, że resztę płynu z kroplówki można wlać do miski. Podwoić ilość kleiku, a jutro zacząć podawać ryż z kurczakiem i jarzynami. Często i w małych ilościach.
Po trzech dniach Forrest wygląda na całkiem zdrowego. Dzisiaj nie spóźniłam się do pracy. Jak to dobrze, że mieszkamy z mamą. I że mama kocha psy. Karmi Forresta regularnie co godzinę. Mały pochłania żarcie jakby nie jadł od miesiąca. Jest wesoły i odzyskał siły. Kupiłam mu kaganiec. Trudno, lepiej tak niż gdyby znowu miał zjeść coś trującego.
Zapalam świeczkę zwierzęcemu bożkowi zemsty (myślę, że musi taki istnieć) w intencji zesłania mąk piekielnych i nieustającej sraczki na trucicieli, przez których cierpi tyle zwierząt i kochających je ludzi. A swoją drogą nieźle by było gdyby dodatkowo, udało się ich obciążyć rachunkami za leczenie!
  • 0
algaem

#17 algaem

algaem

    Mruk

  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 96 postów

Napisano 24 marzec 2006 - 11:09

XV. PATYKOWE SZALEŃSTWO (dalej zima, śnieg, mróz, jedyne pocieszenie w zbliżających się świętach Bożego Narodzenia)

No i Forrest zaczął wychodzić na spacery w kagańcu. Bardzo mi go żal, a na dodatek wygląda idiotycznie, bo kaganiec jest zdecydowanie za duży. Chciałam kupić mniejszy, ale pani w sklepie, dość rozsądna osoba, przekonała mnie, że nie ma sensu. Forrest rośnie szybko i za dwa tygodnie, najdalej za miesiąc, musiałabym kupować nowy. Co racja to racja. Nie zmienia to jednak faktu, że mały wygląda jakby przytroczono mu do pyszczka kosz na śmiecie. No i co chwilę muszę wysłuchiwać uwag miłośników psów, którzy potępiają uzbrajanie szczeniaków w kagańce oraz pochwał przeciwników psów, którzy najchętniej zakuliby każdego czworonoga w zbroję i przywiązali mu do tylnej łapy łańcuch zakończony żelazną kulą.
Tym pierwszym wyjaśniam dlaczego mały chodzi w kagańcu, po czym razem sklinamy trucicieli. Tym drugim uświadamiam, że robię to dla bezpieczeństwa psa, bo gdyby przypadkiem powąchał złego (czytaj nie lubiącego zwierząt) człowieka to mógłby zwymiotować, po czym oni sklinają mnie. Ale mam to gdzieś.
W sumie jednak to bardzo męczące, a na dodatek widzę, że mój pieseczek nie bawi się już tak dobrze jak wcześniej. No trudno, chyba nie ma innego wyjścia.
Szwendam się po parku bez entuzjazmu i patrzę jak mój mały, szwendający się bez entuzjazmu pieseczek, ryje koszem na śmiecie w śnieżnym puchu. Na kagańcu osadza się kupka śniegu i mały zmienia się w miniaturowego nosorożca. Niby śmieszne, ale nie za bardzo. Śnieg zapycha szczeliny pomiędzy przegródkami, topnieje pod wpływem ciepłego oddechu psa, a potem zmienia się w bryłki lodu. Jestem naprawdę wkurzona. Nie dość, że Forrest nacierpiał się z powodu zatrucia, to teraz cierpi nadal z powodu dyskomfortu. Sklinam trucicieli soczyście, po raz nie wiadomo który. Schylam się po patyk i z wściekłością rzucam nim w drzewo. Muszę się jakoś wyładować, bo inaczej pobiję pierwszego napotkanego przechodnia, a nie ma pewności, że będzie to właśnie jeden z podłych trucicieli.
Patyk odbija się od pnia i upada na ścieżkę. Forrest przerywa rycie i rzuca się na patyk. Chce go, biedaczek, złapać przez kaganiec.
Nagle doznaję olśnienia. Może można by zastąpić kaganiec jakimś innym przedmiotem. Przecież, jeżeli mały będzie trzymał w pysku patyk to nie będzie miał możliwości jedzenia świństw. Przywołuję Forresta. Niechętnie odrywa się od zabawy polegającej na szturchaniu przedmiotu kagańcem. Zdejmuję mu kaganiec i rzucam patyk wołając jednocześnie „aport”. Mam nadzieję, że skojarzy w czym rzecz. W domu bardzo ładnie aportował zabawki.
Mój geniusz przynosi patyk, a ja próbuję mu go odebrać. Jest z tym trochę kłopotu, ponieważ Forrest nie bardzo chce się rozstać ze swoją zdobyczą, ale w końcu mi się udaje i znowu rzucam. I tak dalej. Chyba milion razy.
Fajnie. Forrest i patyk są nierozłączni. Aportuje go, biega z patykiem w pysku (a więc nie ma możliwości pożerania czegokolwiek), niesie go wytrwale kiedy wracamy do domu.
Oczywiście zrodziło się kilka problemów, nad którymi musimy popracować :
a. Forrest przynosi patyk ale nie chce go oddać i trzeba się z nim szarpać.
b. Forrest skacze na mnie kiedy trzymam patyk w ręce i szykuję się do rzutu
c. Forrest nie chce się rozstać z patykiem po powrocie do domu, lub przed wejściem do samochodu, co jest dość kłopotliwe, bo zgryza go na drobne kawałeczki i wszędzie jest pełno śmieci, a poza tym boję się, że nażre się drzazg i będzie kłopot.
W celu pozbycia się powyższych problemów podjęłam następujące działania:
a. Nauczyłam Forresta rzucać przyniesiony patyk pod moje nogi. Było z tym trochę kłopotu ponieważ mały, od czasu do czasu, chwytał patyk, który właśnie podnosiłam i przygryzał mi palce, a to bolało. Ale UDAŁO SIĘ !
b. Oduczyłam Forresta skakania na rzucającego. Z tym było dużo kłopotu i obawiałam się, że już nigdy się nie uda. Na szczęście, przed rozpoczęciem sezonu roztopów (którego to sezonu najbardziej się bałam, bo po ubłoconych psich łapach zostają brzydkie ślady na ubraniu) UDAŁO SIĘ !
c. Nauczyłam Forresta na hasło „połóż patyk przed drzwiami” zostawiać patyk przed drzwiami mieszkania (lub przed samochodem, w zależności od okoliczności). To nie było trudne, z tym, że po jakimś czasie urosła przed drzwiami naszego mieszkania spora sterta drewna. Na szczęście Forrest wymyślił sobie, że można nie tylko WRACAĆ z patykiem ze spaceru ale także można WYCHODZIĆ z patykiem na spacer. W związku z czym docelowo leżą przed drzwiami najwyżej dwa kawałki drewna.
d. Aha, i nauczyłam jeszcze Forresta, że po pierwsze może się bawić sam, czyli po prostu biegać z patykiem w pysku, bo już bolała mnie ręka od tego ciągłego rzucania. Po drugie, w ekstremalnej sytuacji, może nakłonić do rzucania patykiem dowolnego osobnika, który akurat miał nieszczęście przechodzić obok, i który nie potrafi się oprzeć wymownemu spojrzeniu psich oczu. Po trzecie można się pobawić z innym psem, chociaż to ryzykowne, ponieważ istnieje duże prawdopodobieństwo utraty ulubionej zabawki.
Ogólnie rzecz biorąc jestem zadowolona, bo udało mi się zabezpieczyć mojego pieseczka przed kolejnym zatruciem nie ograniczając jego swobody.
Oczywiście nie przypuszczałam, że mój aniołek stanie się PATYKOWYM MANIAKIEM. Chociaż mogłam się domyślić, że tak się stanie, jeśli wraz z imieniem przejął chociaż drobną cząstkę osobowości swojego imiennika. Jeśli ktoś nie wie o co chodzi, zapraszam do obejrzenia filmu „Forrest Gmp”. Naprawdę warto.
Zamożnym oraz idącym z duchem czasu proponuję opcję na DVD, gdyż z pewnością posiadają odpowiedni odtwarzacz. Mniej zamożnych i tradycjonalistów namawiam na kasetę video – jeśli, tak jak mnie , nie zepsuł im się magnetowid. Biedakom oraz sępom polecam wproszenie się na wieczór filmowy do wcześniej wymienionych. Całkiem fajna sprawa. Przy okazji można się załapać na darmową kolację i drinka, z zastrzeżeniem, że bardziej wyszukane menu raczej u zamożnych (chyba, że są skąpi). Piratom niczego nie proponuję – sami sobie poradzą.
W każdym razie mam w domu patykowego maniaka i zaraz napiszę w jaki sposób się to maniactwo objawia.
No więc po pierwsze. Kiedy Forrest nie ma w pysku patyka staje się bardzo niespokojny i wyrusza na poszukiwania. Najfajniej jest po przejściu wichury, kiedy pod drzewami leży mnóstwo materiału do rzucania i gryzienia. Najgorzej sytuacja przedstawia się po obfitych opadach śniegu. Wtedy naprawdę trudno znaleźć patyki. Doszłam już do tego, że w momencie kiedy uda nam się wyszperać więcej niż jeden, nadwyżkę chowam w krzakach (Forrest doskonale zapamiętuje wszystkie skrytki). W okresie patykowego bezrybia tego typu zapobiegliwość jest bardzo uzasadniona. Okazało się bowiem, że po parku łazi mnóstwo psów, które chętnie przywłaszczyłyby sobie cudzą zdobycz. Poza tym Forrestowi nie wystarczy proporcja jeden do jednego, czyli jeden patyk na jeden spacer, ponieważ mały uwielbia zgryzać drewno na drobne drzazgi. Wydaje przy tym takie śmieszne odgłosy – zupełnie jak niedźwiadek.
W dni kiedy mamy mniej szczęścia i nie znajdujemy ŻADNEGO patyka, Forrest radzi sobie inaczej. Zaczyna karczować. Muszę bardzo pilnować żeby nie wyrywał małych drzewek i zadowalał się odgryzaniem suchych gałęzi. Zdarza się też, że znajdujemy nieduże pnie po wyciętych drzewach. Mój zdeterminowany maniak szybko nauczył się je pozyskiwać dla własnych potrzeb. Chwyta zębami taki pieniek i ciągnie żeby go obruszać. Potem rozgrzebuje śnieg oraz ziemię i systematycznie przegryza korzenie. Na końcu ciągnie tak długo, aż uda mu się wyrwać pień.
Parę miesięcy później, wiosną, zdarzyło się, że pozyskał karcz z wielką bryłą korzeniową oblepioną ziemią. Rosła nawet na niej mała paprotka. Ludzie mieli ubaw na ulicy, kiedy wracaliśmy do domu, a Forrest kroczył dumnie ze zdobyczą w pysku. Głowę i ogon trzymał wysoko. Dał się podziwiać – łaskawca.
Po drugie, powstała jeszcze kwestia dużych gałęzi oraz kilkumetrowych pni.
Po przejściu silnych wiatrów, pod drzewami leżą długie, świeże gałęzie, które trudno połamać na kawałki. Oczywiście jest również dużo mniejszych, ale mały nie jest minimalistą. Łapie za taką długą gałąź i wlecze ją za sobą uszczęśliwiony. Ja jestem mniej szczęśliwa, bo trudno jest rzucać czymś takim. Prawdę mówiąc, to zupełnie niemożliwe. Na dodatek, Forrest zachęcając do zabawy lub przebiegając obok, skutecznie obtłukuje nogi moje oraz innych spacerowiczów. Dzięki temu mogę się poszczycić wręcz niebywałą liczbą wielkich siniaków. Przypuszczam, że nasi znajomi z parku również.
Jednego razu, kiedy wracaliśmy do domu (Forrest z trzymetrową gałęzią w pysku), przyobserwował nas jakiś pan z dobermanem. Zauważyłam, że stanął w miejscu, trochę się pośmiał, widząc jak się miotam z psem, gałęzią i plączącą się smyczą. Potem podszedł do nas, dał mi do potrzymania swojego psa, zabrał mojemu gałąź i połamał na kawałki. Ja nie mogłam sobie z tym poradzić, bo drewno było wyjątkowo twarde. Zresztą miły pan też miał z tym problem ale dopiął swego waląc gałęzią o cementowy słupek latarni (dobrze, że nie przyczaił go w tym momencie żaden stróż prawa, bo uczynny człowiek mógłby zapłacić mandat za chuligańskie wybryki). W każdym razie, udało się i wszyscy byli zadowoleni. Forrest, bo odzyskał patyk. Ja, bo uniknęłam kolejnych sińców i schowałam w krzakach drugi z odłamanych kawałków na jutro. Pan, bo wykazał się tężyzna fizyczną. Doberman, bo wziął sobie trzeci kawałek gałęzi.
Inaczej rzecz się ma z pniami. Tych nie da się złamać, a rzadko kto nosi przy sobie piłę.
Na szczęście są dość ciężkie i Forrest raczej wlecze je za sobą niż nosi, w związku z czym nie jest w stanie nikogo uszkodzić.
Na Muchowcu, gdzie jak pisałam, czasem spacerujemy, tuż obok parkingu leżał sobie gruby, nadpalony pień. Za każdym razem, zaraz po wyjściu z samochodu, Forrest rzucał się na niego z warczeniem i usiłował ruszyć z miejsca. Walczył dzielnie ale drzewsko ani drgnęło. Mały był bardzo zawiedziony. Takie podchody trwały w sumie dwa lub trzy miesiące, a w tym czasie mój piesek rósł i nabierał siły. Pewnego dnia przyjechaliśmy na lotnisko (tak mówimy o parku leśnym na Muchowcu, gdyż jest tam również lotnisko sportowe), a Forrest jak zwykle, zaatakował uparty pień. I ku naszemu zdziwieniu wywlókł go na ścieżkę. Ależ był szczęśliwy! Oczy mu się śmiały, a ogonem kręcił młynki. Zerkał na nas, co chwilę sprawdzając, czy go podziwiamy. Oczywiście, że podziwialiśmy, to jasne. Taszczył to drzewo ze sobą kilkaset metrów, a potem porzucił i znalazł coś poręczniejszego. Odniósł zwycięstwo i to mu wystarczyło. Następnym razem minął porzucony pień zupełnie obojętnie. Forrest to najcudowniejszy pies na świecie. Nie dość, że genialny to jeszcze ambitny!
  • 0
algaem

#18 algaem

algaem

    Mruk

  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 96 postów

Napisano 27 marzec 2006 - 09:39

XVI. TOWARZYSTWO Z LOTNISKA (zima, zima, zima, a święta już za moment)

Na tym lotnisku też spotykamy różne psy. Codziennie przychodzi tam małżeństwo z griffon bassetami – dziewczynami. Jedna jest „petite” czyli mała, druga „grande” czyli duża. Dwie odmiany tej samej rasy, chociaż różnica we wzroście jest niewielka. W tym przypadku około pięciu centymetrów w kłębie. Niestety nie pamiętam ich imion, ale psiaki są słodkie. Razem z nimi spaceruje też pan z griffon bassetem – chłopcem, oraz pan z white terrierem, który jak white terrier zaczyna wyglądać dopiero kiedy robi się cieplej. W zimie nie jest strzyżony żeby się nie przeziębił.
Ponieważ my pojawiamy się sporadycznie, całe to towarzystwo (mam na myśli właścicieli psów, a nie same psy) z wyraźnym zainteresowaniem obserwuje proces dorastania Forresta i zastanawia się jak będzie wyglądał jako całkiem dojrzały osobnik. Muszę przyznać, że ja też się nad tym zastanawiam. Poza tym podziwiają Forresta za to, że nie ucieka i przychodzi na zawołanie. Ich psiaki, w końcu myśliwskie, nieustannie węszą i szukają tropu. Jak go już złapią to ruszają przed siebie i żadna siła nie jest w stanie ich zawrócić. Wtedy się rozstajemy, bo właściciele, chcąc nie chcąc, muszą pędzić tropem zbiegłych pupili.
Kiedyś, również na lotnisku, leźliśmy sobie z Adamem i Forrestem alejką podziwiając piękno zimowego krajobrazu. W nocy spadł śnieg, więc teraz wszystko pokrywał świeży, biały puch, który wspaniale skrzył się w słońcu. Cudownie, chociaż zimno. Właśnie mijaliśmy jakiegoś faceta z małym kundelkiem na smyczy. Nagle facet zoczył Forresta. Zatrzymał się, zawrócił i zapytał czy pozwolimy żeby nasz pies pobawił się z jego psem, bo jego pies jest towarzyski, a właściciele innych nie wykazują chęci do współpracy, bo się boją. Jeszcze raz spojrzałam na spokojnego kundelka i muszę przyznać, że też się trochę wystraszyłam. Gdyby nie to, że byłam z Adamem to pewnie bym uciekła, bo z wariatami nigdy nic nie wiadomo. No ale, pomyślałam sobie, w końcu mam dużego męża, a poza tym może gość jest tylko lekkim świrem, a nie niebezpiecznym furiatem.
Ależ oczywiście, że nie mam nic przeciwko temu, żeby pieski się pobawiły – odparłam spokojnie, z miłym uśmiechem, wyraźnie wymawiając każdy wyraz (bo mimo wszystko lepiej nie drażnić szaleńca).
Facet odśmiechnął się równie miło i gwizdnął. Wtedy z krzaków wychynęło białe widmo. Pies wyglądał jak duch, bardzo groźny duch. Gładka sierść, dość tępo zakończony pysk, skośne, małe oczy. Na oko z pięćdziesiąt kilo mięśni. Dog argentyński. Trochę czytałam o tej rasie i wiem, że jej przedstawiciele nie należą do najłagodniejszych. No, teraz zrozumiałam obawy ludzi, którzy woleli uchronić swoje psy przed kontaktem z taką bestią.
A bestia przyczaiła się i powoli, na ugiętych łapach zaczęła zbliżać się do mojego ufnego maluszka. Jakże pożałowałam swojej pochopnej decyzji. Sprężyłam się do skoku. Przyjdzie mi zginąć w walce z dogiem argentyńskim w obronie mojego maleństwa. Jakby na to nie spojrzeć, to dość ciekawy i nietypowy rodzaj śmierci, chociaż z pewnością cholernie bolesny.
Bestia dopadła Forresta, a ten przewrócił się na plecki. Skoczyłam w ich stronę żeby zapobiec rozszarpaniu delikatnego brzuszka mojego aniołka. Adam niestety odszedł już dość daleko. Nim zdążyłam przebiec parę kroków mały już stał na czterech łapach i oblizywał pysk potwora. Potwór pozwolił się oblizać, a potem zaczęła się gonitwa. Chłopaki bawiły się świetnie, a potem facet (przepraszam Pana za tego „wariata”) podziękował mi uprzejmie i rozeszliśmy się, każdy w swoją stronę. Podziwiam odwagę mojego pieska. On nawet na moment nie podkulił ogonka, a ja miałam obsraną zbroję (nie jestem obsceniczna – to cytat ze „Świętego Graala” Monty Phytona – jak ktoś nie widział to polecam, instrukcja na zorganizowanie wieczoru filmowego w poprzednim rozdziale).
Niestety, szybko musiałam zweryfikować swoją opinię na temat odwagi Forresta. Znowu na lotnisku, szliśmy sobie spokojnie, a Forrest za nami, oczywiście z patykiem w pysku. Nagle przed nami pojawił się pudel, z tych średnich. Myślę, że to był pudel wystawowy. Taki czyściutki, wyczesany, wystrzyżony, biały puszek. Pudelek drobnym truchtem, leciutko machając ogonkiem zakończonym ślicznym pomponikiem zdążał w stronę Forresta. Obejrzałam się za siebie. Zawsze lubię patrzeć na bawiące się psy.
Moim oczom ukazał się dość żałosny widok. Bohater, który nie stchórzył przed dogiem argentyńskim, stanął jak przymurowany ze wzrokiem utkwionym w pudla . W oczach miał panikę, pyszczek rozdziawiony, zapomniany patyk zawisł mu na jednym zębie. Wyglądał jak Prosiaczek z bajki o Kubusiu Puchatku, który mówi do przyjaciela: „ddddduch Pppppuchatku” (korzystając z okazji polecam „Kubusia Puchatka” – świetnie się bawiłam). Trwało to parę sekund, potem Forresta odmurowało, podkulił ogon pod siebie i zwiał gubiąc cenny patyk.
Adam i właściciel pudelka rżeli jak opętani. Muszę przyznać, że poczułam się urażona. Każdy mógłby się przestraszyć na widok takiego dziwadła.
Odnoszę nieodparte wrażenie, że lotnisko stało się miejscem spotkań białych, nietypowych stworzeń. Tropiące griffon bassety są prawie białe, jeśli nie liczyć niewyraźnych beżowych lub popielatych łat, zarośnięty wite terrier – wiadomo – biały, dog argentyński – widmo - biały, pudel – biały. Coś musi w tym być, zwłaszcza, że innym razem natknęliśmy się na dwa stworzenia (z daleka byłam pewna, że to psy), z których jedno, mniejsze również było śnieżnobiałe. Kiedy podeszliśmy bliżej okazało się, że większe ze stworzeń (tym razem czarne) było wodołazem, drugie wielkim kotem prowadzonym przez swoją panią na czerwonej smyczy. Kiedy przyjrzałam się uważniej, dotarło do mnie, dlaczego patrząc z pewnej odległości, pomyliłam kota z psem. Kot po prostu zachowywał się jak pies. Kroczył na smyczy spokojnie, przy nodze swojej właścicielki, nawet ruchy miał jakieś takie psie. Forrest oczywiście zainteresował się kotem. Zapytałam panią czy pozwoli małemu podejść. Pani stwierdziła, że nie ma nic przeciwko temu. Jej kocur od małego wychowuje się z psami i jest przyzwyczajony. No więc poluzowałam smycz Forresta i zwierzaki zaczęły się obwąchiwać. Znowu wyglądało to zupełnie jak psie powitanie. Jednak po chwili, kiedy mały zbyt nachalnie przycisnął nos do kociego futra, kot przypomniał sobie kim jest i spoliczkował biednego natręta.
Takie życie, pierwsze koty za płoty, nauka dobrych manier bywa czasami bolesna. Trzeba jednak przyznać kocurowi, że zachował się w porządku. Podczas policzkowania Forresta schował pazury.
Aha i jeszcze spotkanie z border collie, w czarne łaty ale jednak z wyraźną przewagą bieli. To spotkanie było pewnym przełomem w życiu Forresta. Jak wiadomo, podczas spacerów, Forrest i patyk są nierozłączni. Niestety zdarza się, że zostają brutalnie rozdzieleni, a to za sprawą innych psów, które nad wyraz chętnie kradną cudzą zdobycz. Niestety takie sytuacje zdarzają się dość często. Forrest bardzo cierpi po utracie zabawki ale widzę, że nie ośmiela się bronić swojej własności. Zawsze zostaje wykolegowany przez starszych kumpli. Właśnie wracaliśmy w stronę samochodu kiedy nadbiegł border collie. Te collie to bardzo sympatyczne psy. Zwinne i wesołe, a na dodatek uwielbiają się bawić. No więc chłopcy zaczęli szaleć. Collie, już dorosły, z łatwością doganiał Forresta i zabierał mu patyk, który po chwili porzucał, bo, jak powiedział jego właściciel, lubił tylko ODBIERAĆ patyk, ale nie lubił go MIEĆ.
W niezłej komitywie dotarliśmy wreszcie na parking i Adam otworzył drzwi samochodu. Forrest, który akurat był w posiadaniu patyka nie wypuścił go, jak zwykle, na ziemię, tylko wskoczył do samochodu i położył na fotelu. Collie podbiegł, wspiął się na tylne łapy i sięgnął po własność mojego pieska. Wtedy mały, po raz pierwszy w życiu, warknął na psa i złapał swój patyk w zęby. Widać było, że tym razem nie ma zamiaru się poddać. Collie oczywiście odpuścił, bo mu tak naprawdę nie zależało. Forrest najpierw wyglądał na mocno zaskoczonego skutecznością swojej obrony, a potem dosłownie spuchł z dumy. Aby nagrodzić jego bohaterstwo, pozwoliliśmy mu, w ramach wyjątku, jechać z patykiem do domu. Potem co prawda trochę żałowaliśmy swojej decyzji, bo trzeba było wydłubywać drzazgi z tapicerki, ale w tej sytuacji chyba nie można było postąpić inaczej.
  • 0
algaem

#19 algaem

algaem

    Mruk

  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 96 postów

Napisano 28 marzec 2006 - 09:33

XVII. ŚWIĘTA BOŻEGO NARODZENIA (oczywiście nadal zima, tylko, do cholery, stopniał śnieg)

No i dzieje się. Śnieg stopniał i zrobiła się plucha. Jednym słowem syf.
Zaraz święta. Ogólne zamieszanie. Zakupy, sprzątanie, gotowanie.
Gotowaniem na szczęście zajmuje się moja mama. Nie cierpię zajęć kuchennych, a na dodatek jakoś nigdy nie udaje mi się przygotować nic, co by smakiem, chociaż w przybliżeniu, przypominało pierwowzór.
Wszyscy jesteśmy zakręceni, a między nami pałęta się z lekka otumaniony Forrest. Dla niego wszystko jest nowe. To jego pierwsze Święta Bożego Narodzenia.
Kupiliśmy choinkę. Marne parę godzin poszukiwań połączonych z wybrzydzaniem i mam wymarzone drzewko. Właściwie to nie drzewko tylko drzewo. Trzymetrowa choinka.
Takie drzewsko może być niebezpieczne. Co będzie jeśli Forrest na nie skoczy, pociągnie za gałązkę, a ono przygniecie go swoim potężnym ciężarem? Albo jeśli mały naje się igieł? Albo jeśli schrupie bombkę lub wciągnie łańcuch?
Poważnie rozważam możliwość porąbania mojej cudownej choinki na części, zrobienia z pozyskanych w ten sposób gałązek stroików i poukładania ich wysoko, na szafach oraz kredensach (żeby mój aniołek się do nich nie dobrał i nie zrobił sobie krzywdy).
Dobra, spokojnie.
Może trochę przesadzam z tymi środkami ostrożności? To już chyba zakrawa na paranoję. Podejmuję odważną decyzję. Nie rąbiemy.
Adam umieszcza drzewo w stojaku. Dyskretnie sprawdzam czy jest stabilne, tak na wszelki wypadek.
Forrest przygląda się naszym działaniom bardzo uważnie. Nie próbuje jednak gryźć gałązek ani przewracać kłującego potwora.
Trochę mi ulżyło.
Dziewczyny wyciągają pudła z ozdobami z pawlacza. Rozpakowują je i wyjmują bombki, światełka, łańcuchy oraz inne cuda.
Maluch nie wie gdzie najpierw wepchnąć nos. Wszystko musi być dokładnie obwąchane i obejrzane zanim zawiśnie na choince lub ozdobi gdańskie kredensy w jadalni.
W związku ze skrupulatnością naszego psiaka ubieranie choinki oraz dekorowanie mieszkania ciągnie się w nieskończoność. Ale fajnie. Zapuściłam kolędy żeby stworzyć nastrój. Dzieci z Adamem optowali, co prawda, na rzecz ciężkiego metalu, ale tym razem jestem nieugięta.
Wreszcie finiszujemy. Jest już ciemno. Zapalamy lampki na drzewku i siadamy wokół żeby pokontemplować w spokoju. Kolędy wciąż smęcą. Chronię magnetofon przed zakusami pozostałej części rodziny. Mnie się podoba, Forrestowi chyba też.
Jest pięknie. Mały siada razem z nami i zachwycony gapi się na bożonarodzeniowe cudo.
Moje maleństwo jest bardzo grzeczne. Aniołek. Niczego nie niszczy, nie szarpie, nie przewraca.
Jeszcze tylko krótki spacerek po błotnistej mazi przed domem i kładziemy się spać. Jutro Wigilia, ciężki dzień ;)
Rano wybieramy się na lotnisko.
Widząc co się święci mój mały geniusz biegnie do warsztaciku i staje nad moimi butami, potem biegnie pod wieszak i trąca noskiem kurtkę. Dobrze wie, że przed wyjściem na spacer ludzie muszą powciągać na siebie mnóstwo sprzętu. Na koniec ściąga z grzejnika jedną z moich rękawiczek i przynosi ją pod drzwi. Zwłaszcza ściąganie z grzejnika i przynoszenie rękawiczek sprawia mu dużo radości. Zastanawiam się, czy nie powinnam nabyć jakiejś pary bardzo cienkich, na okres wiosenno-letni, żeby poza sezonem nie pozbawiać maleństwa przyjemności ściągania i przynoszenia. No, na razie mam jeszcze parę miesięcy czasu do namysłu.
Na lotnisku jesteśmy sami. Zaczął padać śnieg. Super.
Niestety nie możemy zostać zbyt długo, bo czeka nas jeszcze sporo pracy.
W domu mały zakotwiczył się w kuchni. Węszy nowe, nieznane zapachy. Potem zmęczony wrażeniami i spacerem zasypia.
Mama z Adamem narzekają, że zawsze kładzie im się pod nogami, więc muszą uważać żeby go nie nadepnąć, co zdecydowanie utrudnia działania kuchenne.
Zupełnie nie rozumiem jak jeden mały pies, na dużej przestrzeni, może układać się u stóp dwóch osób jednocześnie. Ale niech im będzie. Zabieram moje słoneczko do pokoju. Jeszcze by ktoś, przez przypadek, oblał go czymś gorącym. Okropność, nie chcę nawet o tym myśleć.
Po południu przychodzą goście zaproszeni na wieczerzę wigilijną. Mój brat z żoną i synem.
Forrest tradycyjnie obszczekał Leszka, Dorotę oraz Krzysia. Syn mojego brata został obszczekany najdokładniej. Myślę, że powinien się czuć zaszczycony.
Leszek przekonuje Krzysia, że nie trzeba bać się Forresta. Ja przekonuję Forresta, że Krzyś nie jest groźny.
Zero rezultatów. Chyba nie mamy daru przekonywania. Trudno.
Potem przychodzi moja ciocia z rodziną. Przyjechali z Krakowa.
Oprócz cioci jest jej córka Jagusia, zięć – Łukasz, pięcioletni syn – Ignacy, a także charcica Sonia.
Forrest obszczekuje ciocię, Jagusię, Łukasza i Ignacego. Sonię wita z radością.
Sonia, spogląda na małego z góry, z wyraźną pogardą. Potem oddala się w celu znalezienia wygodnej kanapy z dużą ilością poduszek. Tam układa się z godnością i zostaje do końca wieczoru, z krótkimi przerwami na przekąskę oraz odbiór prezentu.
Ignacy z Forrestem, obaj jednakowo odważni, chyłkiem przemykają po mieszkaniu. Każdy śledzi czujnie ruchy „przeciwnika”. Po jakimś czasie ustalają swoje terytoria. Jest bezpiecznie. Czasem tylko zdarza się, że przez przypadek, zetkną się oko w oko. Wtedy słychać wrzask oraz piskliwe szczeknięcie i chłopaki rozbiegają się w przeciwnych kierunkach.
Czas zacząć wieczerzę. Zbieramy się przy stole, łamiemy się opłatkiem, składamy najlepsze życzenia. Oby się spełniły. Psiaki oczywiście nie zostają pominięte.
Kolacja mija dość spokojnie. Rozlany barszczyk, kłótnia o to kto ma przy kim siedzieć, odganianie od stołu sępiącej Soni. Mięsożerni dławią się ośćmi. Norma.
A potem wszystkie dzieci, z Forrestem włącznie, wychodzą do łazienki myć ręce. To znaczy Forrest nie myje rąk ale i tak idzie z dziećmi, przyklejony do nogi Ewy, jak najdalej od Ignacego oraz Krzysia. Wydaje się, że taki układ pasuje wszystkim chłopakom.
Kiedy dzieci i pies wracają, pod choinką stoi już ogromny kosz z prezentami. Aniołek, bo to on przynosi nam prezenty, jak zwykle wstrzelił się w „porę mycia rąk”. No i żadne z dzieci nie miało okazji go zobaczyć. W tym przypadku chodzi o te młodsze dzieciaki. Starsze nie liczą już na spotkanie z niebiańskim posłańcem.
Dziewczyny odczytują karteczki, a chłopcy roznoszą kolorowe paczki przewiązane błyszczącymi wstążkami. Wszyscy obdarowani wydają mniej lub bardziej szczere okrzyki zachwytu.
Sonia dostała wykwintne ciasteczka, które skonsumowała leżąc na kanapie.
Kiedy otworzyłam prezent Forresta i podałam mu śliczną, kolorową zabawkę wydawało się, że mały przemówi ludzkim głosem. W jego oczach była taka radość i wdzięczność, że aż trudno w to uwierzyć. Tak się ucieszył, że też dostał prezent. Jestem pewna, że mały będzie pamiętał ten moment i następne święta przeżyje już całkiem świadomie.
W drugi dzień świąt odwiedzają nas mój stryj oraz ciocia z rodzinami. W skład rodzin cioci i stryja wchodzi łącznie trójka małych dzieci. Takich w wieku od 4 do 6 lat. Ciocia ma jedną wnuczkę – Alę, stryj, wnuczkę – Zosię i wnuka – Tadzia.
Na początku trochę się boję o ich relacje z Forrestem. Na podstawie doświadczeń wigilijnych, doszłam do wniosku, że psiak nie przepada za małymi dziećmi.
A tu miła niespodzianka. Dzieci i pies dogadują się bardzo szybko. Szaleją po całym domu, wyrywają sobie zabawki, bawią się w chowanego, wrzeszczą, szczekają. To znaczy dzieci wrzeszczą, a Forrest szczeka. To dość męczące, ale fajnie popatrzeć jak się bawią. Dzieci wcale nie boją się psa, pies nie boi się dzieci. Sielanka.
Wynika z tego, że Forrest boi się tych, którzy boją się jego, a nie boi się tych, którzy nie czują przed nim strachu.
Trochę to skomplikowane i nie do końca rozumiem o co chodzi. Ale postanawiam nie dociekać. Jest dobrze. Wszyscy zadowoleni.
Problem powstaje gdy nadchodzi pora rozstania.
Dzieci wyrywają się usiłującym je ubrać rodzicom. Forrest pałęta się pod nogami, dodatkowo potęgując zamieszanie. Dzieci spocone, pies zziajany. Umęczeni rodzice boją się, że ich pociechy dostaną zapalenia płuc jak tylko wyjdą z domu. Ja mam podobne obawy co do Forresta. Przecież musi jeszcze iść na spacer. Siwy dym.
  • 0
algaem

#20 algaem

algaem

    Mruk

  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 96 postów

Napisano 29 marzec 2006 - 10:06

XVIII. FELIKS (jeśli chodzi o mnie, to zima mogłaby się już skończyć)

Dzisiaj Krzysiek przyniósł do nas klatkę ze szczurem Feliksem. Na przechowanie. To znaczy Feliks na przechowanie, a klatka jako dodatek do szczura – żeby było jasne. Krzysiek wyjeżdża z Martyną – swoją córką do Anglii. Na dwa tygodnie. Anka – jego żona, wyjechała tam za tzw. chlebem, tuż przed świętami.
Dostała pracę jako ktoś w rodzaju opiekunki środowiskowej. Codziennie odwiedza ludzi, którzy potrzebują pomocy – starych lub niepełnosprawnych. Ma do tej pracy świetne kwalifikacje. W Polsce była menagerem i specjalistą od spraw celnych ;). A na dodatek haruje za stawkę, za którą żadna szanująca się Angielka nie wystawiłaby stopy uzbrojonej w skarpetę do spania spod kwiecistej kołdry.
Podziwiam ją, bo musi się przemieszczać samochodem, a w Anglii, wiadomo, kierownica z prawej i wszystko na odwrót. Chociaż teraz, podobno, ruch na drogach w rejonie, w którym pracuje Anka, zerowy. Nieoczekiwanie, w zimie, spadło trochę śniegu (warstwa ok. 1 cm) i Anglicy przestali korzystać ze swoich samochodów, bo to zbyt niebezpieczne. Drogi patroluje wojsko, na wypadek gdyby jednak ktoś wyjechał samochodem, zagrzebał się w tej centymetrowej warstwie puchu i postanowił zamarznąć przy temperaturze około – 1 stopnia Celsjusza. Kabaret.
Anka trzepie punkty i na dodatek wszyscy Angole podziwiają ją za odwagę. Polska górą!
W każdym razie Feliks zostanie u nas przez jakiś czas.
Wnoszę klatkę do pokoju i ustawiam na podłodze. Wymyśliłam sobie, że lepiej żeby Forrest od początku miał do niej swobodny dostęp. Wtedy nie będzie się denerwował i szalał. Niech się chłopak przyzwyczaja do małych zwierzaków. Nigdy nie wiadomo kto jeszcze u nas w domu zamieszka.
Feliksa nie trzeba przyzwyczajać, bo w domu ma psa i wcale się nie boi. Psa – teriera szkockiego, Huga wzięli na przechowanie dziadkowie Martyny, którzy jednak stanowczo odmówili przyjęcia pod swój dach gryzonia.
Forrest podbiega do klatki i przytyka nos do kratek tak mocno, że klatka przesuwa się po podłodze. Jest bardzo zaintrygowany.
Feliks, który do tej pory spał w swoim domku, wyłazi na zewnątrz, przeciąga się i ziewa szeroko. Jest wyraźnie niezadowolony z faktu, że ktoś zakłóca jego spokój.
Mały obiega klatkę dookoła. Szaleje z ciekawości. Bardzo chciałby się dobrać do tego dziwnego stworzenia. W końcu waruje na podłodze, z nosem przyklejonym do prętów, w miejscu, w którym odległość do szczura jest najmniejsza.
Feliks zezuje na wielki czarny nos, wdzierający się przemocą na jego terytorium.
Chwila, moment, błyskawiczna akcja i mój ciekawski syneczek odskakuje z piskiem. Potem siada w bezpiecznej odległości i pociera łapką podrapany nosek, okrągłymi oczami wpatrując się w dzikiego drapieżcę.
Feliks, zadowolony z udanej akcji, porywa z miseczki kawałek orzecha włoskiego i z godnością maszeruje do swojego domku, gdzie układa się na zasłużony wypoczynek.
No, i proszę jak ślicznie ustaliły się relacje pomiędzy zwierzakami.
Forrest ma teraz drugi telewizor. Ma rozrywkę. I wreszcie, nie wiadomo z jakiej przyczyny, zaczął się „uśmiechać”, takim specyficznym, psim grymasem. Mama jest bardzo zadowolona, cały czas czekała na nadejście tej chwili. Teraz naprawdę widać, że mamy szczęśliwego psiaka.
Mały potrafi siedzieć godzinami przed klatką, w oczekiwaniu aż Feliks łaskawie wygramoli się ze swojego domku i zaszczyci go swoim widokiem.
Trochę mi żal mojego aniołka. Wydaje się, że jest zazdrosny o naszego małego gościa. Zwłaszcza w porach karmienia Feliksa.
Feliks dostaje jeść dwa razy dziennie. Zgodnie z instrukcjami Krzyśka, podaję mu mieszankę ziarna dla gryzoni, włoskie orzechy, biały ser, sałatę, jabłka, marchew, czasem gotowane jajko lub kawałek surowego mięsa. Od siebie wzbogaciłam jadłospis o pasztet pieczarkowy mojej mamy. Feliks się nim zażera, aż mruży oczka z rozkoszy, wcinając nowy przysmak. Będę musiała poprosić mamę o przygotowanie kolejnej porcji przed powrotem Krzyśka i Martyny. Dam im trochę na zapas.
W każdym razie, Forrest jest bardzo zainteresowany szczurzym menu. Zaczął jeść nawet ziarna, które Feliks wyrzuca z klatki. Bo Feliks wyrzuca to co lubi mniej, a zjada tylko przysmaki. Mądrala.
W każdym razie, żeby Forrest nie czuł się pokrzywdzony, szykując jedzenie dla Feliksa, przygotowuję taką samą porcję dla mojego maluszka (łącznie z ziarnami, a co!) i wsypuję mu do miski. Nie na wiele się to jednak zdaje. Mój łakomczuch pochłania nędzne drobiny pożywienia w mgnieniu oka i biegnie pod klatkę. Tam dopiero zaczynają się cierpienia.
Feliks, jak tylko usłyszy szczęk otwieranych drzwiczek, rzuca się na pełną miseczkę i szpera w poszukiwaniu najlepszych kąsków. Kiedy już znajdzie odpowiedni kawałek, siada na tylnych łapkach, tuż przy prętach klatki i powoli, z rozmysłem, zabiera się do jedzenia.
A moje wygłodzone maleństwo patrzy na to i cierpi okrutne męki. Czasem próbuje sięgnąć językiem do szczurzej jadłodajni, ale zawsze kończy się to porażką i podrapanym nosem. Na pocieszenie zostają mu tylko wzgardzone przez Feliksa ziarenka, które skrzętnie zbiera z parkietu.
Odnoszę nieprzyjemne wrażenie, że Feliks specjalnie drażni Forresta. Rozmawiałam z Krzyśkiem przez telefon. Twierdzi, że wcześniej Feliks zawsze zabierał jedzenie do domku i spożywał je w ukryciu. Teraz, nie wiedzieć czemu, zachowuje się wyjątkowo prowokacyjnie.
Myślę, że mój piesek nie lubi szczura, jest o niego zazdrosny i będzie szczęśliwy kiedy w końcu pozbędziemy się bezczelnego gryzonia.
Pisałam wcześniej, że klatka jest DRUGIM telewizorem Forresta.
Pierwszy to taki zwyczajny telewizor. Mały bardzo lubi oglądać niektóre programy, ze szczególnym uwielbieniem dla „Krecika”.
I nie byłoby w tym nic dziwnego (w końcu moje słoneczko jest w takim wieku, że ma prawo lubić dobranocki), gdyby nie fakt, że Forrest ogląda telewizję w lustrze.
To znaczy, nie patrzy bezpośrednio w ekran telewizora, tylko na jego odbicie w dużym, starym zwierciadle. Zupełnie go nie rozumiem. To dość niewygodne, bo żeby skutecznie śledzić akcję rozgrywającą się na ekranie, Forrest musi wejść na kanapę, przednie łapy oprzeć o podłokietnik, wyciągnąć szyję i przekrzywić głowę pod odpowiednim kątem.
W ogóle to lustro wyjątkowo go fascynuje. Mały lubi też obserwować w nim nasze odbicia.
Podoba mu się, kiedy ktoś staje mu za plecami i wykonuje różne gesty tuż nad jego głową. Przygląda się wtedy z wielkim zainteresowaniem i wygląda na to, że świetnie się bawi.
Dwa tygodnie minęły jak z bicza trzasł. Zadzwonił Krzysiek i powiedział, że przyjdzie odebrać depozyt. Moje maleństwo nareszcie odetchnie z ulgą.
Przychodzi z Martyną, więc siadamy na chwilę, żeby dziewczyny mogły pogadać. My też gadamy. A właściwie to Krzysiek gada. Opowiada co u Anki.
A u Anki różnie. Właściwie to ma już dosyć i chciałaby wracać do domu, bo strasznie tęskni. Niestety musi zostać jeszcze parę miesięcy, do końca kontraktu, bo inaczej nie dostanie zwrotu jakiegoś podatku, czy coś takiego. Ogólnie niezadowolona.
Ale za to ma do czynienia z ciekawymi egzemplarzami. Jedna z Angielek, którą się opiekuje, mocno starsza lady, w swoim domu trzyma setki pluszaków. Pluszowe pantery i tygrysy (prawie naturalnej wielkości) zalegają na sofach oraz kanapach. Pluszowe słonie oraz żyrafy stoją w kątach. Fotele i krzesła zajmują pluszowe misie, koty, psy, króliczki. Na kredensach i komodach stoją porcelanowe figurki zwierząt, ściany zdobią obrazy z ich wizerunkami.
Starsza lady nie korzysta z innych siedzisk niż wózek inwalidzki, więc jej to nie przeszkadza. Za to Anka nie ma na czym usiąść, chociażby na chwilę, bo nie wolno niczego przestawiać.
Najważniejszy w tym domu jest sypialniany, pluszowy miś. Sypialniany miś w dzień siedzi na łóżku, wieczorem zaś, kiedy lady kładzie się spać, należy go przesadzić na fotel stojący nieopodal łóżka. Przesadzenie misia jest zadaniem dla Ani. Wydawałoby się, że nie ma nic prostszego niż przesadzenie z miejsca na miejsce pluszowej zabawki.
Niestety, okazuje się, że to bardzo skomplikowana sprawa. Ania musi usadzić misia na fotelu, którego oczywiście nie można przesunąć na milimetr z miejsca, gdzie stoi od wieków, w bardzo szczególny sposób.
Otóż, miś musi siedzieć pod takim kątem, żeby lady mogła na niego patrzeć. Z kolei wzrok misia powinien być skierowany jakoś tak nad jej głowę. Broń Boże nie może spoglądać bezpośrednio na starszą panią, nie może również być odwrócony bokiem. Odwrócenie misia tyłem jest wykluczone.
W związku z tym, że miś jest już dość wiekowy i sflaczały, a fotel, na którym spędza noce, wysiedziany, ułożenie go w odpowiedniej pozycji graniczy z cudem. A jak już się uda, złośliwy pluszak, po kilku sekundach przekrzywia się w którąś stronę i angielska lady musi wzywać Anię w celu umieszczenia go w odpowiedniej pozycji. I tak do znudzenia, aż fanka pluszaków nie zaśnie.
Niezła jazda. Wcale się nie dziwię, że Anka jest lekko zniechęcona i zaczyna pałać do Anglików nieprzyjaznym uczuciem.
Obśmiałam się jak norka, ale żal mi mojej koleżanki. W jakim my kraju żyjemy, że ponad 40 letnia kobieta, która jest fachowcem i to do tego pracowitym, z dużym stażem oraz doświadczeniem, nie może znaleźć pracy, która pozwoliłaby jej na utrzymanie rodziny. Nie mówiąc już o utrzymaniu rodziny przez jedną osobę, czyli w tym przypadku, przez Krzyśka.
Późno się zrobiło, więc moi goście zbierają się do wyjścia.
Krzysiek bierze klatkę z Feliksem, Martyna pojemnik z pasztetem pieczarkowym. Zamykam za nimi drzwi i w tym momencie zauważam mojego psiaka. Stoi na środku przedpokoju i patrzy na mnie ogłupiałym, pełnym niedowierzania wzrokiem. Potem biegnie do pokoju, miejsca dotychczasowego pobytu szczura. Wraca. Skacze na drzwi. Piszczy. Patrzy na mnie błagalnie, jakby chciał zawołać „zabrali mojego przyjaciela, zrób coś!”. Czarna rozpacz.
Jestem w szoku. Naprawdę nie przypuszczałam, że mały tak polubił nietowarzyskiego gryzonia. Byłam pewna, że chętnie pozbędzie się konkurencji.
Siadam przy nim na podłodze, głaszczę, pocieszam. Nic z tego. Forrest jest smutny i przygnębiony. Co chwilę wchodzi do pokoju i sprawdza czy szczur, jakimś cudem, nie zmaterializował się na swoim miejscu. Potem znowu pod drzwi i do mnie. W poszukiwaniu pomocy.
Biedaczek, strasznie mi go żal.
Przez moment przychodzi mi do głowy myśl, żeby rano skoczyć do zoologicznego po jakieś małe zwierzątko, ale szybko przywołuję się do rozsądku.
Miałam już szczura, takiego dzikiego. Zenon miał na imię. Znalazłam go na lotnisku, jak był całkiem malutki i wychowałam. Cudowne stworzenie. Inteligentny, pieszczoch, łagodny. Sama słodycz. Niestety, te kochane zwierzaki bardzo krótko żyją. I bardzo boli kiedy odchodzą.
No trudno, mały jakoś musi się pogodzić ze stratą. Kładziemy się spać i długo głaszczę mojego smutnego wrażliwca. Czas leczy rany, przynajmniej niektóre.
  • 0
algaem


Użytkownicy przeglądający ten temat: 0

0 użytkowników, 0 gości, 0 anonimowych