Przyszedł czas na zmiany i zaczęłam niespiesznie szukać nowej pracy, najlepiej stacjonarnej, by "wyjść do ludzi". W dużym mieście, w którym mieszkam, jest duże stowarzyszenie, działające na rzecz OzN. Działa ono dość prężnie, prowadząc m.in. przedszkola, WTZ-ety, oraz agencję zatrudnienia wspomaganego i internetowy portal informacyjny, w założeniu o zasięgu wojewódzkim.
Ponieważ mam wykształcenie i doświadczenie dziennikarskie oraz przez całe życie zawodowe zajmowałam się pisaniem, postanowiłam uderzyć do tego ostatniego działu. Nadmienię, że kilka lat temu miałam u nich praktyki, ale ponieważ ówczesna szefowa (również OzN) była niezwykle toksyczną osobą, wytrzymałam w redakcji całe dwa dni (na męczennicę się nie nadaję). Niby wszystko było w miarę ok, dopóki nie przeczytała dokładniej mojego c.v. Czyżby poczuła się zagrożona? Nie miała powodu.
Jak wspomniałam na wstępie znalazłam pracę on-line i tak przetrwałam pandemię i teraz chcę pójść dalej i spróbować czegoś nowego. Z pewnego źródła dowiedziałam, że portalem stowarzyszenia już nie kieruje ta toksyczna osoba. W zasadzie nie ma naczelnego/naczelnej, a jedynie „pełniący obowiązki”. Ponieważ wiem, że najlepiej uderzyć do szefa szefów, czyli w tym przypadku jest pani dyrektor całego stowarzyszenia, zadzwoniłam do niej. Całkiem miło nam się rozmawiało. Powiedziała, że przekaże mój nr telefonu p.o. redaktora naczelnego, z poleceniem, by do mnie zadzwonił. Czekałam kilka dni, aż wreszcie sama napisałam do niego. Owszem, odpisał, ale w bardzo obcesowy sposób. Dowiedziałam się z mejla, że już jest ustalone z panią dyrektor, że etat dostanie ich wolontariuszka i tu podał jej imię i nazwisko (!) - co jest istotne dla dalszego ciągu historii.
Ponieważ nie lubię być lekceważona i ewidentnie gość działał wbrew zaleceniom szefowej (sam przyznał, że dostał kontakt do mnie od dyrektorki, ale nie zadzwonił), odesłałam całą korespondencję z „naczelnym” do dyrektorki. I nastała cisza.
Niemal zapomniałam o całej sprawie, gdy po kilku tygodniach dostałam informację od „naczelnego”, że organizują konkurs na stanowisko redaktora. W mejlu były wytyczne konkursu, polegającym na napisaniu artykułu na temat tworu będącego na styku ngo i samorządu. W mejlu był wyznaczony dzień i godzina, do której trzeba było wysłać gotowy tekst. Napisałam i wysłałam mniej więcej godzinę przed wyznaczonym limitem czasowym.
Niespełna trzy godziny później dostałam mejla, w którym napisano min: „ nadesłane teksty spełniały wszystkie kryteria w jednakowym stopniu. Artykuły były ciekawe, poprawne językowo i przejrzyste. Wszystkie biorące udział w rekrutacji osoby wykazały się samodzielnością i napisały teksty na temat. Z tego powodu zdecydowałem się na wprowadzenie dodatkowego kryterium - szybkości opracowania”. Czyli ni z tego i owego człowiek wprowadził jeszcze jedno kryterium, dzięki czemu nie był to konkurs na artykuł tylko… bieg? Równie dobrze mógł wprowadzić kryterium czcionki, jakim tekst został napisany.
A teraz pytanie za sto punktów: zgadnijcie kto wygrał konkurs i tym samym dostał pracę? Tak! Macie rację: wolontariuszka, której dane personalne pan p.o. redaktora naczelnego podał w mejlu sprzed kilku tygodni!
Jestem świadoma, że takie rzeczy dzieją się na szczytach władzy, gdzie protekcja, kolesiostwo i nepotyzm są na porządku dziennym. Ta historia odebrała mi wiarę i uczciwość ludzi. Jestem zdziwiona bierną postawą dyrektorki, w sytuacji, gdy jej podwładny nie wykonuje jej poleceń i praktycznie robi, co chce na swoim podwórku, uderzając w wizerunek organizacji, która go zatrudnia. Nie rozumiem.