Niestety, tuż po otrzymaniu dawki przypominającej dopadł mnie koronawirus. Pierwsze objawy były typowo grypowe, a raczej stawiałam na zapalenie oskrzeli, bo „siadło” mi właśnie na nie, przynajmniej miałam takie subiektywne uczucie. Ponadto pojawiła się gorączka, niezbyt wysoka, ból gardła i pleców oraz kaszel. Nie kasłałam może bardzo często, ale mimo to pojawił się ból w klatce piersiowej, który utrzymywał się przez ponad dwa tygodnie.
Jednak z tymi dolegliwościami dało się żyć. Najbardziej przeraziła mnie utrata równowagi. Na szczęście Narzeczony przechodził łagodniej koronawirusa ode mnie i mógł mi pomóc dojść do łazienki, czy dowlec się do stołu, bo jeść też trzeba było. Dziś już wiem, że było to bardzo silne osłabienie, które minęło. Po dwóch tygodniach chorowania bardzo szybko zaczęłam odzyskiwać siły i energię. Z każdym dniem skracała się potrzeba drzemki w ciągu dnia, zaczęłam też sama poruszać się po mieszkaniu, wróciło poczucie równowagi.
W drugi dzień świąt wybraliśmy się na spacer. Jednak to było dla mnie za szybko. Na dworze był spory mróz, było ślisko, co dodatkowo mnie spinało. Czułam się, jak ryba wyciągnięta z wody, miałam problemy z oddychaniem, co mnie przeraziło. Ponieważ zawsze szukam racjonalnego rozwiązania, zaczęłam mocniej wietrzyć mieszkanie oraz w miarę możliwości stosować ćwiczenia oddechowe (co u osoby z mpd nie jest takie proste). Tydzień po tym feralnym spacerze, ponownie wyszłam na zewnątrz i było już naprawdę dobrze, normalnie. Tym razem wybraliśmy się do miejsca, go którego trzeba dojechać autobusem, więc też kawałek się przejść. Nie miałam zadyszki, oddychałam normalnie, a i pod względem fizycznym było nieźle. Choć nad kondycją muszę popracować.