Popieram sugestię Trybika, że przede wszystkim warto wiedzieć ile tych pieniędzy masz „w obiegu” (przychody) i gdzie się rozchodzą (wydatki). Po drugie, dopóki oszczędzanie ma służyć ćwiczeniu dyscypliny finansowej (tj. nie ma realistycznego celu, który musisz osiągnąć), jestem fanką stworzenia sobie takiego modelu oszczędzania, żeby sprawiało Ci ono przyjemność większą, niż te bambetle, na które kasa się rozchodzi. W życiu łatwiej o dobre zmiany, jak nie trzeba ze sobą samym za bardzo walczyć.
Jeśli chodzi o lokaty: ich oprocentowanie niekoniecznie jest dużo wyższe niż rachunku oszczędnościowego. A jako że odsetki są nieduże, koszt zerwania także – z pewnością więcej pieniędzy Ci się rozchodzi tak po prostu niż uzyskasz z odsetek. Poza tym, o ile dobrze kojarzę, do lokat zwykle nie można dodawać pieniędzy w trakcie, czyli jeśli np. będziesz miała lokatę na miesiąc (najkrótszą możliwą), a coś dodatkowo oszczędzisz, to nie będziesz tych oszczędności mogła "schować" na założoną już lokatę. Finansowo to nie jest skuteczny instrument oszczędzania, zwłaszcza nie dla małych kwot. Psychologicznie może być, może nie być – zależy od człowieka. Spróbować zawsze możesz.
Poniżej co nieco o moim modelu oszczędzania, w ramach luźnej inspiracji:
Kiedy wyprowadziłam się z domu na swoje, założyłam sobie skoroszyt Excela w którym spisywałam dochody i wydatki. Jak się do tego przyzwyczaiłam, zajmowało mi to dosłownie kilka minut co kilka dni. Z czasem powstały z tego trzy poziomy analizy:
- Budżet miesięczny według kategorii (np. na rachunki, na produkty podstawowe, na większe zakupy, na wydatki specjalne).
- w oddzielnym arkuszu spis ile wydaję w sumie z miesiąca na miesiąc na rzeczy, na które chcę wydatki ograniczyć / kontrolować (np. jedzenie na mieście, taksówki). Co miesiąc czyszczę licznik i zaczynam od nowa, z założeniem, że „powinnam nie przekroczyć X, a może uda się wydać mniej niż Y”.
- Analiza w skali roku: które poniesione wydatki są ogólnie mówiąc konieczne, a które nie, czyli jaka mniej więcej ilość pieniędzy była mi na życie „potrzebna”, a jaka „wygodna”.
Na tej podstawie po jakimś czasie mogłam sobie zacząć planować oszczędzanie: „Zarabiam średnio X, wydaję średnio Y, w tym z na rzeczy, na które szczerze mówiąc głupio przepłacam, wydaję Z. Mogę na początku miesiąca odłożyć kwotę A, i nawet tego nie powinnam poczuć, a potem może uda mi się jeszcze oszczędzić B, na tych rzeczach, na które chcę wydawać mniej.”
Dodatkowym, nieintuicyjnym elementem mojej filozofii oszczędzania jest fundusz na cele dobroczynne. Zasada jest taka, że jeśli coś oszczędzę w ciągu miesiąca na zbędnych „przyjemnościach”, część tej kwoty wraca do mnie jako oszczędność, a część zbiera się na kupkę i idzie na jakiś dobry cel (np. na Pajacyka). Wtedy drugi raz się zastanowię, czy kupioną książkę przeczytam a w grę naprawdę zagram, czy tylko mi się ich zachciewa bez sensu. Gdyby jedyny wybór dotyczył tego, czy mam kasę oszczędzić, czy wydać na siebie, łatwiej by mi było uzasadnić zbędny wydatek. Bo jeśli moim kolejnym celem jest kilka tysięcy oszczędności, żeby sobie kupić „zestaw” zajęć rehabilitacyjnych albo nową wersję specjalistycznego oprogramowania do pracy... to nijak tego nie uzbieram w sensownym czasie odmawiając sobie tego jednego ciastka do kawy albo tej jednej książki. Ale jak ta rzecz konkuruje z obiadem dla Pajacyka, Pajacyk może wygrać (a mała oszczędność zasili przy okazji mój następny duży cel)
Nigdy natomiast nie stosowałam metod z oszczędzaniem końcówek z zakupów i temu podobnych. Są ludzie u których to działa, a u mnie włącza się wtedy poczucie, że skoro mam odłożyć 5 złotych z zakupów, to może powinnam sobie też odmówić umówionych lekcji języka obcego? Poza tym absolutnie nie powinnam się umawiać z koleżanką w kawiarni, bo tam nawet za herbatę się wielokrotnie przepłaca... Ale odmawianie sobie wszystkich przyjemności tylko dlatego, że są zbędne brzmi na dłuższą metę okropnie... ale skoro ich sobie nie odmawiam, to czemu mam sobie odmówić tej mniejszej rzeczy, skoro z tego są tak mizerne oszczędności... I szlag trafia motywację.
EDIT:
podobno jak się widzi "fizycznie kasę" bardziej kontroluje się wydatki.
To jest potwierdzone - zarówno badaniami na ludziach, jak i np. moim doświadczeniem. Widok gotówki przypomina człowiekowi ile ta rzecz "naprawdę kosztuje" i uruchamia w mózgu procesy związane z niechęcią do straty. W porównaniu płatność kartą nie ma tego efektu. Oczywiście nie ma co przesadzać - jeśli planowany z góry zakup wyjdzie taniej w internecie, to nie będę celowo kupować go fizycznie tylko po to, żeby poczuć, że go kupiłam.
Psychologię tę można zresztą stosować odwrotnie. Kiedyś musiałam się odstawić na ślub w bliskiej rodzinie i zależało mi, żeby wyglądać ładnie (jak na mój gust i poziom elegancji), ale bardziej dla tej osoby niż dla mnie samej. Z góry zaplanowałam duży wydatek specjalny na ślub i za ubrania oraz prezent płaciłam wyłącznie kartą... bo gotówką by mi było dużo trudniej ten wydatek przełknąć.
Użytkownik Boginka edytował ten post 01 maj 2019 - 13:36