Czy można się w ogóle z tym pogodzić?
Technicznie rzecz biorąc moja niepełnosprawność (prawdopodobnie) nie uniemożliwia posiadania dzieci. Natomiast mój bieżący plan na życie zakłada, że mogę pozostać bezdzietna:
- Żyję samodzielnie, ale zajmowanie się tą samodzielnością „zżera” tyle mojego czasu i energii, że jednoosobowa opieka nad małym dzieckiem byłaby niezwykle trudna.
- Nie mam w zasadzie bliskich, z którymi mogłabym się opieką nad takim brzdącem podzielić długoterminowo, w razie czego. Kiedyś miałabym taką możliwość, teraz jej nie widzę. Pakowanie się w dzieci tylko dlatego, że „ja chcę” byłoby w tej sytuacji nie fair wobec dziecka, bo jeśli mi się – nie daj Boże – coś więcej stanie, problem może być poważny.
- Uważam, że dzieci mają prawo mieć dom z dwojgiem zaangażowanych rodziców i do takiego modelu rodziny należy dążyć, chyba że wydarzy się nieprzewidziany wypadek. Czyli nawet, gdybym ja mogła dziecko mieć i wychować, to nie wchodzi dla mnie w grę bez stabilnego, dojrzałego związku rodzicielskiego (tj. takiego, w którym mężczyzna ma takie samo założenie i chce taki dom razem ze mną zbudować). Szanse na bycie w takim właśnie związku oceniam raczej nisko, z kilku różnych powodów.
Mogę się mylić, bo nie jestem wszechwiedząca i nie znam przyszłości, a biologicznie jeszcze mogłabym dziecko mieć – jestem lekko po trzydziestce. Ale szczera odpowiedź na pytanie, jak widzę siebie za dziesięć albo piętnaście lat, brzmi: „Jako osobę nadal bezdzietną”.
Taka możliwość zaczęła mi się krystalizować już dość dawno, kiedy byłam nastolatką. Dosyć szybko skonstatowałam, że dobór partnera ma dużo wspólnego z atrakcyjnością fizyczną i że ja mam w tym zakresie po prostu mniejsze szanse, po pierwsze. A po drugie, że nie powinnam oczekiwać, że moje życie będzie „normalnie” czy typowe, bo przeciętni ludzie w moim wieku np. nie zadają sobie pytania czy w ogóle dadzą radę żyć samodzielnie bez pomocy rodziny, a ja muszę to sprawdzić (bo to wcale nie jest oczywiste).
Potem miałam szczęście spotkać kilka bardzo aktywnych, ale też znacznie starszych ode mnie osób niepełnosprawnych i szczerze z nimi porozmawiać. Wśród moich ówczesnych znajomych był ktoś z problemem podobnym do Valeski – mężczyzna, który wiedział, że przekazałby dzieciom gen odpowiedzialny za swoją chorobę (i będą albo utajonymi nosicielami, albo tak samo staną się poważnie niepełnosprawne – w jego przypadku jedna z tych dwóch rzeczy wydarzyłaby się na pewno, zależnie od płci dzieci). Porozmawialiśmy sobie kiedyś szczerze o tym, że on z tego powodu nigdy nie zamierza mieć rodziny i musiał sobie ułożyć życie z taką świadomością. To było pomocne, bo widziałam jak można mieć sensowne życie, z korzyścią dla innych, będąc świadomie (choć niechętnie) bezdzietnym.
Na szczęście nie mam bardzo silnego instynktu macierzyńskiego. Potrzebę sprawowania nad innymi opieki i wspierania ich rozwoju zaspokaja mi uczestnictwo w działalności charytatywnej, satysfakcjonująca praca i relacje z bliskimi, w tym przyjaciółmi. Co ważne, nie traktuję tego jako jakiegoś gorszego wariantu, którym się muszę zaspokoić z braku laku. Dla bezdzietnych jest funkcjonalne i niepowtarzalne miejsce w społeczeństwie: rodzice zajmują się przede wszystkim swoimi biologicznymi dziećmi – i tak powinno być. Ja należę do tej grupy ludzi, którzy w wolnym czasie pomagają cudzym dzieciom albo dorosłym (bo to też są czyjeś dzieci, tylko trochę starsze ). Gdybym miała własne, mogłoby mnie na to nie być już „stać” – fizycznie, psychicznie albo finansowo.
W przemyśleniu sobie tego wszystkiego i ułożeniu sobie takiej filozofii życia, która koncentruje się nie na tym, czego nie mam – i być może mieć nie mogę – a na tym, co mam do zrobienia, kilka lat później pomogła mi też książka… napisana przez psychologa, który przeżył obóz koncentracyjny: http://lubimyczytac....zukiwaniu-sensu
W sytuacji, w której jakieś moje własne niespełnione ambicje lub potrzeby (np. dotyczące posiadania dzieci) poważnie przeszkadzałyby mi w kontaktach z innymi ludźmi, szczerze zastanawiałabym się nad psychoterapią. Bo w takiej sytuacji – moim zdaniem – prawidłowe pytanie nie brzmi „Czy z tym da się pogodzić?” tylko „Jak się z tym pogodzić”: żeby żyć sensownie, z korzyścią dla siebie i innych, pogodzić się czasem po prostu trzeba.
Użytkownik Boginka edytował ten post 03 luty 2018 - 20:34